czwartek, 21 lutego 2013

Marcin Wrona, Wrony w Ameryce


„Wrony w Ameryce” to w zasadzie książka na jedno popołudnie (a jeśli ktoś szybko czyta, to „tylko” na jeden wieczór). Znany chyba wszystkim oglądającym TVN dziennikarz Marcin Wrona opisuje swoje życie za wielką wodą.
Dzięki swojej pracy korespondenta pan Wrona ma rzeczywiście więcej możliwości niż przeciętny Kowalski podróżujący po USA. Może na przykład wchodzić tam, gdzie innym nie wolno itd. Dzięki tej lekturze dowiedziałam się sporo ciekawych rzeczy o tym kraju, w którym możliwe jest zrobienie kariery „od pucybuta do milionera”.
Lekkim piórem opisuje pan Marcin swoje przeżycia. "Wrony..." to luźne notatki o codzienności w Ameryce. Sporo miejsca poświęca autor na kwestie narodowościowe, społeczne czy polityczne – o polityce wszak najczęściej przychodzi mu mówić przed kamerą.
Co do ciekawostek o Ameryce, to zapamiętam na pewno poniższe:
- w Ameryce wszelkie służby są bardzo cenione i hołubione (szczególnie policja à podczas zatrzymania auta do kontroli NIE WOLNO wysiadać z auta, inaczej można skończyć leżąc na asfalcie z wykręconymi do tyłu rękami)
- domy buduje się tam z kartonu i papieru à Amerykanie nie mają większego problemu z zapakowaniem walizek i zamieszkaniem w innym stanie
- paliwo niby jest tańsze niż w Polsce, ale pozostałe koszty i specyfikacje aut powodują, że zużycie paliw jest znacznie wyższe niż u nas.
Mogłabym tak wymieniać, ale lepiej samemu sięgnąć po książkę.
W trakcie lektury odnosiłam wrażenie, że pan Marcin Wrona trochę za bardzo zachłysnął się wszystkim, co amerykańskie (w szczególności jedzeniem) i nagminnie zaznaczał, że „my tu, w Ameryce” to… albo tamto… Przeszkadzało mi to, ale nie mam porównania do innych książek o tej tematyce, więc ciężko tu o ocenę. Zamierzam zdobyć jeszcze „Wałkowanie Ameryki” Wałkuskiego i „Drogę 66” Warakomskiej. Wtedy będę miała nieco szerszy ogląd na sprawę.


środa, 20 lutego 2013

Jodi Picoult, Zagubiona przeszłość

 
Co byś zrobiła, gdybyś nagle dowiedziała się, że jesteś kimś innym, niż Ci się do tej pory wydawało? …że bliskie Ci osoby okłamywały Cię całe życie? Jesteś to sobie w stanie wyobrazić?
Takie przeżycia dotyczą głównej bohaterki „Zagubionej przeszłości” Jodi Picoult – Delii Hopkins. Delia prowadzi spokojne, ustatkowane życie z narzeczonym i córeczką. Zawodowo zajmuje się poszukiwaniem zaginionych ludzi (z pomocą swojego psa tropiącego). Od jakiegoś czasu dręczą ją jakieś przeczucia/wspomnienia, których nie jest w stanie umiejscowić  w swoim życiu, bo nie wie/nie pamięta, czy w ogóle miały miejsce. W jednej chwili, wraz z otwarciem drzwi domu, jej świat zostaje przewrócony do góry nogami. Nic nie jest już takie, jak wydawało się do tej pory…
Delia nie pamięta swojej matki. Miała cztery latka, kiedy ojciec powiedział jej, że mama zginęła w wypadku. A Cordelia, jak to dziecko, przyjęła oświadczenie ojca jako fakt. Pewnego dnia do drzwi puka policja. Jej ojciec jest aresztowany za porwanie dziecka, a konkretnie – jej samej… Jednak kobieta, znając swojego ojca wie, że musiała istnieć jakaś przyczyna jego czynu. Czuje się przytłoczona i zaczyna się zastanawiać, kim tak naprawdę jest.
Jodi Picoult po raz kolejny sięgnęła po trudny temat i na swój sposób próbuje nam go naświetlić. Czyni to z właściwą sobie wrażliwością i erudycją. Uwielbiam ją za ten styl, a przede mną jeszcze wiele książek jej autorstwa.
Historię poznajemy z perspektywy kilku osób, dzięki czemu odkrywamy uczucia poszczególnych bohaterów. Po kolei próbujemy zrozumieć zachowanie każdego z nich. Co ważne, autorka nie tłumaczy postawy żadnej z postaci. Ocenę pozostawia nam, czytelnikom.
„Zagubiona przeszłość” składa się z wielu wątków. Poznajemy między innymi wspomnienia Delii z dzieciństwa, a także więzienne „przygody” jej ojca. Picoult porusza również problem alkoholizmu w rodzinie. Tak rozbudowana fabuła pozwala na szerszy ogląd problemu. Jednak miałam wrażenie, że książka wlecze się niemiłosiernie. Akcja toczyła się powoli. Zawiodłam się nieco na wątku więziennym – liczyłam, że będzie jakoś ciekawiej zakończony. Z wszystkich książek autorki, przeczytanych przeze mnie do tej pory, „Zagubioną przeszłość” oceniam jako najsłabszą.



niedziela, 17 lutego 2013

Charles Martin, Gdzie rzeka kończy swój bieg



Co mężczyzna jest w stanie zrobić dla kobiety, którą kocha? Kobiety, której życie wisi na włosku? Na te i inne pytania próbuje odpowiedzieć Charles Martin w swojej książce „Gdzie rzeka kończy swój bieg”.
Główni bohaterowie: Doss – malarz, który ledwo łączy koniec z końcem oraz Abbie – bogata modelka, córka senatora. Bohaterowie spotykają się przypadkiem, ale od razu tworzy się między nimi specyficzna nić porozumienia. Wkrótce biorą ślub. Scenariusz jak z bajki? Do pewnego momentu tak. Szczęśliwe małżeństwo zostaje zakłócone przez nagłą i niespodziewaną wiadomość o chorobie Abbie. Zaczyna się walka z czasem. Doss postanawia spełnić rozmaite pragnienia z „listy marzeń” ukochanej żony. Głównie zależy jej na pewnej podróży. I mężczyzna, nie licząc się ze zdaniem lekarzy ani wpływowego ojca, a swojego teścia, zabiera Abbie w podróż życia. Nie przypomina ona jednak podróży jako takiej, jest to raczej czas pozwalający na pogodzenie się z tym, co nadejdzie. To czas poświęcony na wspomnienia i delektowanie się czasem spędzonym wspólnie.
Mankament, który rzuca się w oczy, to przewidywalność powieści: mezalians, przeciwności losu itp., ale styl, język powieści tak mnie ujął, że odsuwałam tę myśl daleko.
Tytułowa rzeka budzi skojarzenia z ludzkim życiem. Jest pełna meandrów, zakrętów – jak egzystencja prawie każdego z nas.
Wspaniała historia miłości, której nie zatrzymały ani konwenanse ani śmiertelna choroba.  O miłości, która nie poddaje się, gdy nadchodzą trudności.
Ps. To moja pierwsza książka z serii Labirynty Wydawnictwa WAM, ale już wiem, że nie ostatnia. Zaczynam polować na kolejne tytuły.


sobota, 16 lutego 2013

Maria Ulatowska, Pensjonat Sosnówka



Ledwo skończyłam czytać „Sosnowe dziedzictwo”, a już zabrałam się za kolejną część – „Pensjonat Sosnówka”. W zasadzie dalej śledzimy losy Anny Towiańskiej, z tym że przybywa wielu bohaterów drugoplanowych. Ich role się zazębiają, każdy „służy” autorce „po coś”. Gładko jak po maśle suniemy poprzez kolejne strony, czasem zdarzają się malutkie zgrzyty (szczególnie przy naiwnych dialogach, o których wspominałam opisując „Sosnowe dziedzictwo”), delektując się każdym dniem spędzanym w pensjonacie i ogólnie – w Towianach.
Autorka przedstawia nam swoistą Arkadię, miejsce, gdzie praktycznie wszyscy są szczęśliwi, a jeśli już dzieje się coś złego, to natychmiast dobrzy ludzie starają się to naprawić. Mało tu odniesień do prawdziwego, realnego życia, skoro sam remont domostwa przebiega na ogół gładko i bez zakłóceń – a czy ktoś z Was widział lub przeżył remont bezproblemowo? Ja nigdy :-P (a trochę remontów w swoim życiu zaliczyłam). Zawsze zdarzy się coś, co wyskakuje nagle i psuje „ramowy plan robót”.  Autorka opisuje rozmaite perypetie Anny, urządzającej pensjonat (bo nim ma stać się odziedziczony dom), która z biegiem dni zyskuje nowych przyjaciół. Anny, która jest już gotowa otworzyć swoje serce przed pewnym mężczyzną.
Książka jest nieco „przesłodzona”, niemniej jednak po jej odłożeniu zaczęłam odczuwać pustkę. Chciałabym znów znaleźć się w Towianach, poopalać się na pomoście przy jeziorku czy podglądać Dyzia „w akcji”, podczas weny twórczej. Sielanka, którą prezentuje nam pani Ulatowska, nie jest chyba jednak bezwartościowa – po „sosnowej” lekturze aż mnie ciągnie do ogrodu, żeby stworzyć podobną namiastkę szczęścia. Polecam lekturę wszystkim spragnionym spokoju, ciszy, harmonii i natury.
PS. Jestem z siebie dumna, to już kolejna „polska” książka w tym roku. Do tej pory unikałam jak ognia polskich autorów, powoli jednak likwiduję swoje (niepotrzebne zresztą) uprzedzenia.
PS2. Lampa z okładki przypomina mi podobną, stojącą u moich dziadków w domu na wsi – hmmm, moje dzieciństwo spędzone tam też było poniekąd sielankowe…

środa, 13 lutego 2013

Maria Ulatowska, Sosnowe dziedzictwo


Dosłownie wczoraj skończyłam czytać książkę Marii Ulatowskiej (autorki, która dopiero na emeryturze znalazła czas, by zacząć spełniać swoje marzenie o pisaniu) pt. „Sosnowe dziedzictwo”. Jestem więc „na świeżo”, ale to w niczym nie zmienia mojej opinii o tej opowieści/opowiastce(?). Naprawdę fajna, kobieca lektura, niezwykle ciepła i wzruszająca. Momentami nieco przesłodzona, ale dzięki temu człowiek odrywa się od szarości dnia codziennego. Tego właśnie w książkach szukam – oderwania od rzeczywistości.
To opowieść o młodej kobiecie, która dzięki niezwykłym zbiegom okoliczności odnajduje swoje miejsce na ziemi. Powieść toczy się dwutorowo: poznajemy współczesne dzieje Anny Towiańskiej oraz historie rodzinne z zawieruchą wojenną w tle. Anna, całkiem niespodziewanie zostaje „dziedziczką” – właścicielką dworku „Sosnówka” na Kujawach. Odziedziczyła go po matce, która nawet nie wiedziała o jego istnieniu. Dom jest w fatalnym stanie, w zasadzie nadaje się do generalnego remontu, ale piękne otoczenie i cała okolica powodują, że Anna od razu zakochuje się w tym miejscu. Pozwolę sobie na osobistą refleksję właśnie w tym miejscu à kiedy mój małżonek po raz pierwszy zaprosił mnie do miejsca, w którym obecnie mieszkamy, też poczułam, że mogłabym pokochać tę „hacjendę”. I czułam się chyba bardzo podobnie urządzając  (już później) i przemeblowując kolejne pomieszczenia, jak Anna, która krok po kroku odnawiała swój dom i przywracała mu dawną świetność. Wracając do książki, pani Ulatowska kreuje bardzo pozytywnych bohaterów (tu pozwolę sobie na wyznanie: kocham pana DYZIA :* ). Wiemy wszyscy jak świat światem, że takich dobrych ludzi, jakich „serwuje” nam pani Maria, jest niewielu, ale kto nie lubi czytać o (prawie) idealnym świecie?
„Sosnowe dziedzictwo” to pełna ciepłego humoru opowieść o tym, że dobro, które czynimy innym, wraca do nas.
Ps1. W pewnym stopniu da się „wyczuć”, że jest to debiut literacki autorki – niektóre dialogi pozostawiają wiele do życzenia, są trochę zbyt naiwne.
Ps2. Pozytywny odbiór lektury przesłaniał mi fakt, że w powieści występuje bohater nazywający się dokładnie (sic!), jak pewien człowiek z mojej przeszłości; o ironio, posiadający takie same wady, jak człowiek, którego znałam. No, ale cóż… jak pocieszyła mnie najwierniejsza przyjaciółka (:*) – przy ilości książek, które czytam, może się zdarzyć, że natrafię na imiona i nazwiska rzeczywistych osób :-P
Ps3. Mimo wszystko, POLECAM!



poniedziałek, 11 lutego 2013

Ostatnio obejrzane filmy

Jestem na siebie ogromnie zła z powodu przestoju na blogu. Cóż, lenistwo nie jest chyba najlepszym wytłumaczeniem. Jestem po przeczytaniu kilku kolejnych książek, ale nie potrafię zabrać się za ich zrecenzowanie bądź tylko opisanie. Tłumaczę sobie, że jest jeszcze tyle rzeczy do zrobienia, tyle chwil do spędzenia... z bliskimi, że kilka recenzji może poczekać. Swoją drogą wyrażam ogromny podziw dla osób, które potrafią pisać codziennie na blogu. Rzeczywiście tak szybko czytacie czy macie jakieś kursy za sobą (doskonalące szybkie czytanie)? Zresztą ja i tak będę publikować w swoim tempie w imię ruchu "slow". Czasem lepiej zwolnić niż przyspieszać niebezpiecznie. Ale o szybkiej jeździe będzie za chwilę ;-)

Skoro nie za bardzo chce mi się pisać o książkach, postaram się skreślić parę zdań o filmach, które ostatnio razem z mężem obejrzeliśmy. Któregoś dnia mieliśmy ochotę na coś lekkiego i tym sposobem padło na "Wyborcze jaja" (org.The Campaign). Opis ze strony filmweb.pl:
Doświadczony kongresman Cam Brady (Will Ferrell) — po wielkiej publicznej gafie popełnionej przed nadchodzącymi wyborami — musi konkurować z kandydatem wystawionym przez parę knujących, bardzo zamożnych prezesów zainteresowanych zdobyciem wpływów w Karolinie Północnej. Ich wybór padł na naiwnego Marty'ego Hugginsa (Zach Galifianakis), kierownika lokalnego ośrodka turystycznego. Walka obu kandydatów przeradza się w polityczną wojnę, jakiej świat jeszcze nie widział. Jej uczestnicy nie przebierają w środkach — obrzucają się błotem, wbijają przeciwnikowi nóż w plecy i rozbijają rodziny. Nawet kiedy wydaje się, że twórcy kampanii porzucili już wszelkie zasady moralne, okazuje się, że zawsze mogą stoczyć się jeszcze niżej.

O ile "Idy marcowe" z moim ukochanym Ryanem Goslingiem w ponury sposób obnażały mechanizmy politycznej maszyny, o tyle "Wyborcze jaja" robią to "z jajami". Faktem jest, że w niektórych momentach humor był nieco żenujący, ale poza tym to całkiem niezły film, jeśli chcemy się odmóżdżyć. Aktorzy grający główne role sprawdzili się; było też kilka fajnych gagów, więc jak na film tego typu nie rozczarował mnie.
Swego czasu widziałam również "Bestie z południowych krain" (ang.Beasts of the Southern Wild). Z filmweb.pl:
Film rozgrywa się w krainie zalanej przez powódź o apokaliptycznych rozmiarach. Grupa ocalonych zamieszkuje skrawki suchego lądu i szykuje się do walki z bestiami, które pod wpływem kataklizmu przebudziły się z tysiącletniego snu. Główną bohaterką jest mała dziewczynka, mająca wyjątkowy kontakt ze światem natury. Swój dar przetrwania i niezwykłą mądrość przeciwstawi nadciągającemu niebezpieczeństwu.
 
Film jest specyficzny i nie każdemu może się spodobać. Z mężem też mamy skrajne zdania na jego temat. Według mnie był nudnawy i w zasadzie mógłby być krótszy, jednak chylę czoła wobec dziewczynki grającej główną rolę Hushpuppy - Quvenzhané Wallis.
Zachwycił mnie natomiast film "Bez hamulców" (ang.Premium Rush) z aktorem, który mi się niezwykle podoba (mężu, nie czytaj!:*), no może nie tak jak Gosling, ale jednak :-P. Jest nim Joseph Gordon-Levitt. W wielkim skrócie film traktuje o kurierze rowerowym, rozwożącym paczki po Manhattanie. Trafia on na cel pewnego skorumpowanego policjanta i zostaje wmieszany w handel ludźmi. W natłoku filmów o szybkich samochodach – powiew świeżości, bo tu oglądamy… szybkich rowerzystów. Akcja nie zwalnia ani na chwilę, trzyma w napięciu. Nie żałuję, że skusiłam się na jego obejrzenie.



I na koniec film pt. ”Niemożliwe” (ang. The Impossible) z genialnymi aktorami w rolach głównych: Naomi Watts oraz Ewanem McGregorem. Filmweb.pl:
Niezwykle poruszająca i nakręcona z ogromnym rozmachem historia rodziny, która przeżyła tsunami 2004 roku – jeden z największych kataklizmów naszych czasów. Tajlandia, 2004 rok. Maria (Naomi Watts) i Henry (Ewan McGregor) wraz z trójką synów postanawiają spędzić święta Bożego Narodzenia w samym sercu tropikalnego raju. Przepiękny hotel położony w malowniczym otoczeniu palm, złocistej plaży i błękitnego oceanu wydaje się być gwarancją wymarzonego odpoczynku. Raj jednak zamieni się w prawdziwe piekło. Pewnego dnia, nad ranem, od strony morza dochodzi przerażający huk. Maria, Henry i wszyscy mieszkańcy hotelu zamierają w bezruchu. W chwilę później cała plaża, budynki i znajdujący się na niej ludzie zostają zmieceni przez monstrualną falę tsunami. Woda zabiera wszystkich i wszystko. Wszystko… z wyjątkiem nadziei.

Co istotne film inspirowany jest prawdziwymi wydarzeniami. Pewnie dlatego tak mnie poruszył. Jest to film katastroficzny, ale w przepiękny sposób opowiada o uczuciach. Miłość między małżonkami oraz względem dzieci – hmm, cóż, też chciałabym być AŻ tak kochana… Pod względem efektów specjalnych i scenografii – zadowalający jak dla mnie.

poniedziałek, 4 lutego 2013

Kim Edwards, Córka opiekuna wspomnień



Moja pierwsza książka tej autorki. Kim Edwards napisała powieść poruszającą do szpiku kości. Przeczytałam ją już kilka tygodni temu, a nadal myślami często do niej wracam. Niewiele jest książek, które tak głęboko zapadają w pamięć.

„Córka…” pokazuje, jak bardzo jedna decyzja może wpływać na resztę naszego życia. Jeden fałszywy krok i będziemy mieli wyrzuty sumienia do końca naszych dni. Książka porusza również problem niepełnosprawności w rodzinie i niuansów codziennej egzystencji z nią związanych. Ta opowieść skłania do refleksji nad kwestiami etycznymi, odpowiedzialnością za drugiego człowieka i konsekwencjami własnych czynów. Autorka nie ucieka od trudnych pytań, sięga głęboko w otchłań ludzkiej duszy, prezentując całe spectrum uczuć.

Przenosimy się w czasie do roku 1964. Norah jest w ciąży. Pewnego zimowego dnia zaczynają się skurcze, jednak w powodu śnieżycy lekarz ginekolog nie jest w stanie dojechać do ciężarnej. Mąż Norah też jest lekarzem, ale ortopedą. Zmuszony przez siły wyższe z pomocą pielęgniarki odbiera poród. Żona wydaje na świat urodziwego chłopca, którego nazywają Paul. Ku ogromnemu zaskoczeniu mężczyzny Norah rodzi jeszcze dziewczynkę. Jak zauważa Dawid – dziewczynkę chorą na zespół Downa. W związku z własnymi traumatycznymi przeżyciami z dzieciństwa (jego siostra zmarła wskutek choroby serca, a mama nie potrafiła się z tym pogodzić przez długie lata), podejmuje najboleśniejszą decyzję swojego życia: mówi żonie, że córeczka urodziła się martwa. W rzeczywistości daje polecenie pielęgniarce towarzyszącej przy porodzie, aby zawieźć dziewczynkę do domu dziecka. O tym, czy mała Phoebe trafi tam, czy nie, przeczytajcie już sami. Wiele stron poświęca autorka na opis uczuć Norah. Bo – jak się okazuje - jej związek z Dawidem nie jest już taki, jak przedtem.

Ta tajemnica kładła się cieniem na całym ich małżeństwie, jak podstępny bluszcz truciciel, który potrafi się wcisnąć w każdy kąt.

Warto zauważyć, że jeśli ktoś oczekuje od tej lektury mnóstwa zaskakujących zwrotów akcji, szybkiego tempa itd., to srodze się zawiedzie. Owszem, jest tam kilka momentów, które poruszają i zaskakują, ale w zasadzie jest to książka refleksyjna, mająca nas zmusić do odpowiedzi na kilka pytań. Pierwsze z nich mogłoby brzmieć: jak my zachowalibyśmy się w takiej sytuacji?

Zadanie na przyszłość: szukać podobnych książek :-)

niedziela, 3 lutego 2013

Mark Twain, Pamiętniki Adama i Ewy


Krótka humoreska – przypowiastka o dziejach pierwszych ludzi. Dawno, dawno temu poznałam fragmenty „Pamietników…”, jednak dopiero na dniach miałam okazję zapoznać się z całością. Aż mi wstyd, że tak późno, ale jak to mówią "lepiej późno niż wcale"...

Niezwykle humorystycznie opisane zostały tu perypetie Adama i Ewy. Tej książeczki w zasadzie nie da się nawet streścić, gdyż byłoby to swoistą zbrodnią. Ogólnie rzecz ujmując znajdziemy tam bardzo trafne spostrzeżenia na temat natury kobiet i mężczyzn. Są one stereotypowe – co w dzisiejszych czasach może drażnić – ale trafiają „w punkt”. Książeczka podzielona jest na refleksje Adama, i – osobno – Ewy. Jej zapiski są bardziej szczegółowe, ale to wynika chyba z „gadulstwa” płci pięknej. A może kobiety po prostu głębiej odczuwają otaczający je wszechświat?

I na koniec ulubione cytaty:

*Nie lubi dużo mówić. Być może dlatego, że nie jest zbyt inteligentny, a będąc czuły na tym punkcie, stara się to ukryć. Szkoda, że tak myśli, gdyż sama inteligencja jest niczym, prawdziwy skarb kryje się w sercu. Chciałabym, aby zrozumiał, że kochające, dobre serce jest dostatecznym bogactwem, bez którego intelekt staje się ubogi.
*Po wszystkich tych latach widzę, że na początku myliłem się co do Ewy. Lepiej żyć z nią poza Ogrodem, niż w Ogrodzie bez niej.

Jerzy Stuhr, Tak sobie myślę...



Zapoznałam się z tą lekturą w postaci audiobooka. W genialnym wykonaniu – samego Autora! Słuchając tego dziennika z wypiekami na twarzy, doszłam do smutnego wniosku, że autor – Jerzy Stuhr – należy do ginącego pokolenia erudytów. Jako jeden z nielicznych - krytykując, wyrażając oburzenie i irytację na otaczający go świat - czyni to z niesamowitym wdziękiem inteligenta (jak sam siebie czasami nazywa). Poznajemy pana Stuhra nie tylko jako aktora, ale również czułego ojca (i dziadka), a przede wszystkim niezwykle wrażliwego człowieka. 

Jerzy Stuhr wnikliwie, z nostalgią, ale i humorystycznie opisuje wydarzenia kulturalne, społeczne, obyczajowe. Nie słodzi nikomu, nie stara się przypodobać, jednym słowem – nie jest lizusem, co mnie osobiście ogromnie cieszy. W niektórych sprawach zabiera głos, stając wręcz po drugiej stronie barykady, nie boi się iść pod prąd. Obrywa się więc i jego uczniom (aktorom, celebrytom) – niektórych wymienia prawie po nazwisku; tożsamości innych można się domyślić po ich rolach, które pan Stuhr bezlitośnie ocenia. Daje więc niektórym „prztyczka” w nos. Ale nie są to oceny wyssane z palca. Ma w tych swoich opiniach sporo racji. Obrywa się również recenzentom, których aktor nazywa tchórzami.

Początkowo autor zarzeka się, że nie będzie zajmował się aktualnymi wydarzeniami ze świata polityki. Szybko jednak zmienia zdanie, bo uważa, że nie można obok nich przechodzić bezrefleksyjnie i obojętnie. Mamy więc wzmianki o Smoleńsku, czy o refundacji leków. Szerokie jest spectrum tematów, które pan Stuhr porusza. Pisze również o religii, zakłamaniu Polaków i ich bezwstydzie. Lektura „Tak sobie myślę…” uzmysławia, jak bardzo pewne standardy zachowań, pewna kultura (już nie wspomnę, że również – osobista) odeszły w mętny niebyt. Jaka wielka szkoda!

Miał to być „Dziennik czasu choroby”, jednak odniosłam wrażenie, że nie do końca nim jest (samo słowo „rak” pojawia się w książce dosłownie raz, no może - dwa). Opisuje autor niektóre swoje zmagania z chorobą, jednak myślałam, że będzie ich więcej. Pewną radą, która wypływa z lektury, jest zalecenie, by trzymać się z rodziną. To ona może być (i najczęściej jest) oparciem w trudnych chwilach oraz inspiracją do różnych artystycznych zadań. Skoro o rodzinie mowa, spodziewajcie się kilku wzmianek o dzieciach aktora, Mariannie i Maćku (taaaak, tym przystojniaku;-) )

Jeżeli już mowa o chorobie, to wiadomym jest, iż często łączy się ona ze śmiercią. Autor stara się jednak optymistycznie traktować tę resztę życia, która mu pozostała. Z bólem (który można było „usłyszeć”) notuje w swym dzienniku daty śmierci osób, które znał. Nie przechodzi obok tych momentów obojętnie.

Pan Stuhr jak z rękawa sypie ciekawymi anegdotami. Osobiście najbardziej spodobały mi się trzy: przygoda na lotnisku, śmierć kota znajomych oraz rektor Stuhr jako osiołek z bajki „Shrek”. Szczegółowo ich nie opiszę, bo po co psuć komuś zabawę. Lektura – zapewniam – będzie dla Was, drodzy czytelnicy, pyszna!
Ciekawa pozycja nie tylko dla fanów aktora. Z przyjemnością zagłębiłam się w jego świat.
Ps. Swoją drogą zamierzam więcej książek poznawać poprzez audiobooki. Moje oczy też muszą odpoczywać :-)


Ocena: 5/6

piątek, 1 lutego 2013

William P. Young, Chata


„Chatę” przeczytałam już jakiś czas temu, jednak z różnych powodów za jej opis zabrałam się dopiero dzisiaj. Do lektury skłoniło mnie wiele pozytywnych opinii o tej książce. Zdarzyło mi się również (już po przeczytaniu „Chaty”) usłyszeć na fotelu u fryzjera, jak dwie panie około pięćdziesiątki z przejęciem rozmawiały właśnie o niej. Nie ma to jak marketing szeptany ;-)

Bohaterem powieści jest Mack. Poznajemy go w czasie, kiedy pogrążony jest w Wielkim Smutku. Cztery lata wcześniej jego ukochana córeczka podczas rodzinnych wakacji została porwana. Po pewnym czasie okazuje się, że w opuszczonej chacie na terenie Oregonu znaleziono ślady wskazujące na to, że najpierw została zgwałcona, a następnie zamordowana.

Do pogrążonego w depresji bohatera dociera tajemniczy list (najprawdopodobniej od Boga) z zaproszeniem na weekend – do wspomnianej wyżej chaty. Mack przez dwa dni odbywa coś na kształt sesji terapeutycznej w towarzystwie samego Boga, który – co istotne – pokazuje się w nieco odmiennych postaciach niż znamy Go z Biblii.

William P.Young sięgnął po temat bardzo aktualny. Żyjemy bowiem w czasach, w których niewiele, a jeśli już, to niechętnie, rozmawia się o Bogu. Ucieszyło mnie podejście autora do tej tematyki, odbiegające od sztywnych religijnych twierdzeń. „Chata” jest zbiorem prawd, do których w zasadzie każdy myślący człowiek mógłby dojść sam, jednak nie zawsze ma na to czas i ochotę. Na szczęście prawdy te zostały nam tu podane w bardzo przyswajalny sposób. ”Chata” pomaga spojrzeć na Boga z innej – bardziej ludzkiej - strony.

Książka ta jest swoistym zaproszeniem, a kto je przyjmie, nie pożałuje…

Na koniec garść moich ulubionych cytatów z książki:
*Żyć bez miłości to tak, jakby związać ptakowi skrzydła i pozbawić go możliwości fruwania. Ból też potrafi spętać skrzydła i uniemożliwić latanie - ...- I jeśli będą spętane przez długi czas, zapomnisz, że zostałeś stworzony do latania.
* Nie lekceważ cudu łez. One mogą być uzdrawiającymi wodami i strumieniem radości. Czasami są najlepszymi słowami, jakie potrafi wypowiedzieć serce…
* Każda więź między dwiema osobami jest całkowicie wyjątkowa. Nie można kochać dwóch osób tak samo. To po prostu niemożliwe. Kochasz każdego człowieka inaczej, bo jest jedyny w swoim rodzaju i on w tobie również dostrzega twoją niepowtarzalność. Im lepiej się poznajecie, tym bogatsze stają się barwy waszej relacji.
* Ciemność wyolbrzymia lęki, kłamstwa i żale. Prawda jest taka, że są one bardziej cieniami niż rzeczywistością, więc w mroku wydają się większe. Kiedy do miejsc, gdzie w tobie żyją, dociera światło, zacznasz widzieć je takimi jakie są.
* -Jezu? -Tak, Mackenzie? Jedna rzecz mnie w tobie dziwi. -Naprawdę? Jaka? Chyba spodziewałem się, że będziesz bardziej...hm...pociągający. (...)-Pociągający? Masz na myśli "przystojny"? -Cóż, starałem się uniknąć tego słowa, ale tak, przyznaję, sądziłem, że będziesz ideałem mężczyzny, no wiesz, atletycznym i niezwykle urodziwym. -Ale według jakich kryteriów? Zresztą, kiedy już mnie poznasz nie będzie to miało dla ciebie znaczenia. Byt jest ważniejszy od wyglądu, od tego, co się tylko wydaje. Gdy zaczynasz poznawać osobę, o brzydkiej, czy ładnej twarzy, zależnie od twoich upodobań, powierzchowność traci na znaczeniu.

Genialna, refleksyjna książka nie tylko dla „wątpiących”!

Ps. Tak, wiem… spotkałam się z porównaniami do pisarstwa Coelho, jednak nie zniechęciły mnie one :P
Ps 2. Może warto byłoby zaproponować tę książkę jako lekturę przed bierzmowaniem..?