czwartek, 31 października 2013

Uwaga...


Uwaga uwaga, ostrzegam przed nieprzemyślanym wyborem…
Nie wiem, jak to się stało, że wypożyczyłam te dwie książki, ale co się stało, to się nie odstanie…

Ostrzegam głównie po to, żebyście nie tracili czasu na poniższe pozycje. Dlaczego? Ano dlatego, iż mam wrażenie, że w czasie poświęconym na zapoznanie się z ich treścią mogłam przeczytać bardziej wartościowe pozycje.

Określiłabym je mianem książek „letnich”, takich, co to ni ziębią, ni grzeją – mam nadzieję, że wiecie, Drodzy Czytelnicy, o co mi chodzi. Uważam, że blogi dotyczące literatury są również po to, by informować o takich niepowodzeniach w wyborze lektur (a nie tylko ich zachwalaniu).

Mam tu na myśli...


...książkę pt. ”Czysta jak łza” – autorstwa Charlaine Harris. Ponieważ czuję się oszukana opisem z okładki, pozwolę go sobie przytoczyć:

Chwyciłam nadgarstek w miejscu, w którym powinnam wyczuć tętno.
W środku chłodnej nocy w Shakespeare kucałam wśród drzew, trzymając za rękę martwego mężczyznę.
 A teraz na plastikowych workach bezmyślnie zostawiłam odciski palców.
Lily Bard unika towarzystwa i strzeże mrocznej tajemnicy z przeszłości. Kiedy nie sprząta cudzych domów, trenuje karate. A odkąd znalazła zwłoki Pardona Albee, wszyscy kojarzą ją z brudną robotą każdego rodzaju.
Czy szuflady nocnych stolików i kosze na śmieci kryją w sobie wystarczająco informacji, by Lily odkryła, kto naprawdę sprzątnął Pardona?
Książki Charlaine Harris sprzedały się na świecie w kilkunastu milionach egzemplarzy. To pierwsza autorka, której siedem książek równocześnie znalazło się na liście bestsellerów „New York Timesa”. W nowej serii Harris przedstawia Lily Bard, młodą wielbicielkę siłowni i karate, która rozwiązuje zagadki kryminalne.

Odnoszę wrażenie, że opis jest lepszy od samej książki (to niemal tak, jak ze zwiastunami niektórych filmów, prawda?:P). Bohaterowie jacyś tacy nijacy, akcja niby się toczyła, ale nie na tyle, żebym z niecierpliwością przewracała kolejne kartki. Myślałam, że odczuję jakiś dreszcz emocji… a tu co najwyżej mogłam poczuć dreszcz zniecierpliwienia…

Ocena: 3,5/6

Druga książka, której opis również wyprowadził mnie w pole to „Pensjonat na wrzosowisku” Anny Łajkowskiej.


I znów przytoczę słowa, które wiele obiecywały…:

"Pensjonat na wrzosowisku" to pełna ciepła i refleksji, momentami gorzka opowieść o dylematach i samotności niepracującej kobiety, rzuconej w sam środek Anglii, oderwanej od przyjaciół, rodziny i pracy zawodowej, o jej tęsknocie za dawnym życiem.

Powieść o pokoleniu, które we wczesnych latach 90 budowało niezdarnie nową gospodarkę w Polsce, przenosząc swoje stoiska z łóżek polowych na stragany, a później do sklepów i salonów handlowych. W tych rozchwianych, mało romantycznych czasach, dwoje dojrzałych ludzi próbuje odnaleźć miłość i pasję, a może tylko spełnienie pożądania...
"Pensjonat na wrzosowisku" to równocześnie książka o nowej emigracji. Basia, bohaterka powieści, jest Polką mieszkającą w Ashford. Ma wszystko: kochającego męża, trójkę dzieci, dom, pieniądze... A jednak pewnego dnia wsiada do samochodu i z trzyletnim synkiem rusza na wakacje w przeciwnym kierunku, niż reszta rodziny. Zatrzymuje się w pensjonacie prowadzonym przez tajemniczą Charoll... A żeby było jeszcze bardziej tajemniczo, bohaterka książki otrzymuje niewielką, zapieczętowaną przesyłkę od dalekiej kuzynki z Polski. Kuzynka od kilku miesięcy nie żyje...

Główna bohaterka niby chce zmian w swoim życiu, z drugiej jednak strony potrzebuje na to czasu. Męża ma wyrozumiałego, więc ten czas otrzymuje, ale… Nie wiem, jak to opisać. Kolejna postać, która nie wzbudziła mojej sympatii. Jedyne, co mi utkwiło w pamięci, to ciekawe opisy plebanii w Haworth, miejsca, w którym mieszkała rodzina Brontë. Historia toczy się swoim tempem, więc tego krytykować nie zamierzam. Natomiast muszę stwierdzić, że podczas czytania zwyczajnie się wynudziłam. Żal było odkładać w połowie, bo wciąż liczyłam, że autorka czymś mnie zaskoczy…

Ocena: 3,5/6

środa, 30 października 2013

Stosik recenzencki

Ostatnio jakoś tak się złożyło, że zapomniałam opublikować zdjęcia stosu recenzenckiego (nr 2), ale tym razem wygrałam z chorobą zwaną sklerozą.

Oto najświeższy stos (nr 3):



Od góry (na zdjęciu pierwszym):

Henning Mankell , Włoskie buty (audiobook), czyta Leszek Filipowicz
Justyna Żak, Ekumeniczne znaczenie kichnięcia. Okiem wiernego pielgrzyma
Sławomir Centkiewicz, Wałęsa. Człowiek z teczki
Karen Kingsbury, Pomimo wszystko
K. Ciesielski, Z. Pogoda,  Królowa bez nobla. Rozmowy o matematyce



Ciekawa jestem wszystkich, ale najbardziej chyba "Wałęsy..." oraz "Królowej...".

poniedziałek, 28 października 2013

Szymon Hołownia, Marcin Prokop, Bóg, kasa i rock'n'roll


Początkowo słuchałam tej książki w formie audiobooka. Jednak złapałam się na tym, że nie do końca nadążam za tokiem myślenia autorów i że jednak „Bóg, kasa i rock'n'roll” to typ lektury, nad którą muszę się pochylić, wczytać, zastanowić nad poszczególnymi zdaniami, żeby ją  pełni zrozumieć.


Szymona Hołownię i Marcina Prokopa znamy wszyscy, a przynajmniej większość z nas, z telewizji. Hołownię miałam okazję widzieć kiedyś „z bliska”, kiedy to odwiedził moją mieścinę, reklamując swoją twórczość i podpisywał mi egzemplarz „Monopolu na zbawienie”. Przyjemny z niego, do tego mówiący całkiem sensownie o Bogu, facet. Obydwu panów lubię i z przyjemnością oglądam na ekranie, zdając jednak sobie sprawę, że częściej jest to ich kreacja niż prawdziwi oni sami. Do rzeczy jednak.

Ta książka to nieustanny dialog między człowiekiem głęboko wierzącym, a takim, któremu z Panem Bogiem nie do końca po drodze.

W wielu kwestiach panowie mieli całkiem inne poglądy, jednak potrafili prowadzić dyskusję „na poziomie”. Ich argumentacje bywały czasem zaskakujące, ich porównania – genialne (żółte karteczki do oznaczania ciekawych fragmentów poszły w ruch). Z lektury tej książki wyłania się obraz dwóch naprawdę oczytanych facetów, którzy pomimo różnic w poglądach, najprawdopodobniej się przyjaźnią (co w świecie mediów bywa trudne). O ile pana Szymona już nieco „rozpracowałam” i wiedziałam, czego się po nim spodziewać, o tyle pan Marcin mile mnie tu zaskoczył. Z jego słów można wywnioskować, że ma całkiem zdrowe podejście do pieniędzy, swojej pracy czy popularności.

Muszę zauważyć, że początkowa część książki najbardziej ujęła moje serce. Blisko mi było do niektórych poglądów Marcina Prokopa (co nie znaczy, że utożsamiam się z nimi wszystkimi). Po prostu im „głębiej w las”, tym bardziej dawało odczuć się, że prym wiedzie Szymon Hołownia. To on zasypywał Prokopa argumentami, on tłumaczył rzeczy, których niejednokrotnie ksiądz na ambonie wytłumaczyć „owieczkom” nie potrafi. Jednak zdarzało mu się wielokrotnie „popłynąć” – mówił z pasją, odwołując się coraz głębiej do różnych kontekstów i czasem odnosiłam wrażenie, że odbiegał od tematu danego rozdziału. Co się jednak chwali, obaj panowie mówiąc nawet o swoich uprzedzeniach, potrafili robić to kulturalnie. Nie było widać tam jakiejś manipulacji drugim rozmówcą, co w dzisiejszych czasach jest rzadko spotykane (wystarczy popatrzeć na panią Pieńkowską w pewnej telewizji śniadaniowej czy Monikę Olejnik w wieczornym paśmie). Ciekawość Prokopa Szymon Hołownia zaspokaja naprawdę interesującymi wywodami. Podczas czytania wielu fragmentów utożsamiałam się z Prokopem. Tak samo jak on pewnych kwestii pojąć nie potrafię i chciałabym dociekać (a nie mam przy sobie kogoś takiego, jak Hołownia). O ile pan Szymon chętniej poruszał kwestie fundamentalne, dotykające transcendencji, o tyle panu Marcinowi bliżej było do „tu i teraz”, chciał wiedzieć, jak to, co zapisane w Piśmie Świętym należałoby stosować tu, na Ziemi. Warto tę książkę czytać etapami, nie na raz, po to, by móc zagłębić się w czytane fragmenty.

Jest to błyskotliwa lektura, która niewątpliwie zmusza nasze szare komórki do myślenia. W pewien sposób otwiera drzwi do dialogu. Wydaje mi się, że gdyby takich facetów jak Szymon Hołownia, więcej chodziło po naszej ziemi (a już szczególnie po szkolnych parkietach w salach katechetycznych), to nie mielibyśmy dzisiaj kryzysu wiary w naszym państwie. To tylko taka moja refleksja.

Teraz czas na cytat:

Bóg jest sumą całej ludzkiej niewiedzy w danym momencie historii. Jest zbiorem białych plam na mapie naszego poznania. Można powiedzieć, że kiedyś Boga było „więcej”, bo musiał służyć jako wytrych do wyjaśniania i opisania większej ilości zjawisk i tajemnic, których natury nie potrafiliśmy inaczej zrozumieć. Rozwój nauki sprawił, że tego miejsca na Boga robi się coraz mniej.*

To książka dla wątpiących, chcących zrozumieć wiele teologicznych kwestii. Sądzę jednak, że nawet ateista mógłby z tej książki „wyciągnąć coś” dla siebie.

Polecam;-)

Ocena: 5/6

*S.Hołownia, M.Prokop, Bóg, kasa i rock'n'roll, Kraków 2011, s. 26

sobota, 26 października 2013

Lucy Lech, Paniusia


Niedawno dotarła do mnie „Paniusia” autorstwa Lucy Lech. Od razu spodobał mi się tytuł (nie wspominając o okładce, która jest równocześnie nieco „słodka”, a zarazem ascetyczna). Paniusia kojarzy mi się z kobietą-kokietką, dla której najważniejszy jest wygląd jej samej, a dopiero potem cała reszta. Próżno tu jednak doszukiwać się takiej bohaterki. Autorka najprawdopodobniej wykorzystała ten motyw po to, by go „wywrócić na lewą stronę”. „Paniusią” nazywana jest tu jedna z głównych postaci, zdecydowanie odmienna od stereotypowej kobietki.


Powieść została zbudowana w taki sposób, że mamy główny wątek, ale w trakcie lektury poszczególni bohaterowie wracają wspomnieniami do swojej przeszłości (niejednokrotnie dosyć burzliwej). Czytając odnosiłam wrażenie, jakbym znalazła się na jakiejś ogromnej imprezie rodzinnej, na której zebrało się wielu doskonałych gawędziarzy. Nim jeden z nich kończył swą opowieść, kolejny już szykował się do opowiedzenia swojej. Podobnie działo się w „Paniusi”. 

Historia zaczyna się od mężczyzny i kobiety, fiakra pracującego w górskim uzdrowisku oraz tytułowej Paniusi, która wkrótce zostaje jego żoną. Poznajemy ich dramatyczne losy, problemy dotyczące ich, jako niedoszłych rodziców. Następnie na scenę wkracza inny mężczyzna, znacznie starszy od poprzedniego, który zostaje „przyszywanym dziadkiem” (na wyrost, jak się później okaże, gdyż wspomniane małżeństwo ma ogromny problem z zaludnianiem naszej planety). Dzięki niemu cofamy się w przeszłość: opowiada on bowiem swoje poplątane dzieje nawet sprzed pół wieku. Akcja toczy się nie tylko w Polsce. Dzięki tym barwnym opowieściom odwiedzamy również Francję czy Amerykę. Intryga zawiązana jest tak genialnie, że w wyniku rozmaitych zdarzeń bohaterowie z przeszłości poniekąd wkraczają w teraźniejszość. Losy bohaterów zaczynają się przeplatać, co prowadzi do pozytywnego finału.

Cudowne historie. Autorka pisze językiem żywym, akcja toczy się w swoim tempie, nie jest ani za szybka, ani za wolna. Znaleźć tam można doskonałe sceny oparte o obserwacje pisarki, obserwacje obyczajowe.
Do tego dialogi – pisane nieco cudacznym, ale jakże urokliwym stylem. Każde zdanie w tej powieści jest jak wymuskana, wydelikacona pralinka. Dawno nie czytałam czegoś tak specyficznego; zabawne treści mieszają się co chwila z dojmującym smutkiem. Okraszone jest to wszystko tak pięknym językiem, że aż … brak mi słów. Często podczas lektury zatrzymywałam się, by przeczytać dany fragment jeszcze raz, tak bardzo spodobał mi się styl pani Lucy Lech.

Pokuszę się tu chociaż o jakiś wycinek twórczości autorki:

- Nie lubi pan tańczyć? – wykrzyknęła w uniesieniu, tak jakby brak zachwytu nad rytmicznym przebieraniem nogami na parkiecie dyskryminował życiowo nieszczęśnika.
- Nie wiem, bo nie próbowałem – zaśmiał się niespodziewanie wyobrażając sobie w myślach swoje taneczne poczynania.
- Skąd się pan wziął? – dociekała z niecierpliwą gwałtownością.
 - Z okoliczności nie tyle przypadkowych, co niefortunnie losowych, ale nie narzekam – zacznę dopiero jak nastanie nagonka na nietańczących – dodał żartobliwie. (…)
Stanowili iście paradną parę. Chłop wielki jak dąb przebierający nogami szurająco, naprzemiennie. Zamiast w lewo, kolebał się w prawo i znów na odwyrtkę, obejmujący na odległość – jakby unikając poparzenia niewielką kobietkę z zaciekłą determinacją próbującą nadać taneczny kierunek wyrośniętej postaci mężczyzny, szarpanej bezskutecznie to w lewo, to w prawo i nagle do przodu, ze złością gotową kopniakiem przywrócić go do właściwej tanecznej pozycji.*

To niezwykle ciepła, barwna opowieść o życiu. O losie, który drwi z naszych planów i rzuca nam kolejne kłody pod nogi. Ale też o miłości, takiej zwyczajnej, naznaczonej problemami dnia codziennego oraz o przyjaźni, która łączy mimo różnic w wykształceniu, poziomie życia i innych elementów. „Paniusia” ujęła moje serce i do tej pory nie chce puścić, a minęło już kilka dni, odkąd odłożyłam ją na półkę. Koniecznie muszę ją pożyczyć teściowej – pierwszej instancji w porównywaniu opinii o książkach. Ogromnie jestem ciekawa, jak dojrzała kobieta odbierze tę książkę – tak, jak ja, a może zgoła inaczej?

W poczet ciekawych cytatów wpisuję poniższy:

- Praca jest dla mrówek drepczących między tarą a garami. Nauka dla brzydul – szpetnych, smutnych, sfrustrowanych.
- A dla Ciebie? (…)
- Korzystanie z uroków życia i upiększanie go swoim barwnym istnieniem.**

Ps. Nie mam serca krytykować tej powieści. Jedyne, co mnie denerwowało to literówki.

Polecam z całego serca;-)

Ocena: 5,5/6

*Lucy Lech, Paniusia, WFW, Warszawa 2012, s.55-56.
**Tamże, s.57-58.


Za egzemplarz recenzencki dziękuję portalowi SZTUKATER oraz Warszawskiej Firmie Wydawniczej :)

Radosław Swigon, Tematyczny słownik polsko-angielski


Jakiś czas temu w moje ręce trafił „Tematyczny słownik polsko-angielski” Radosława Swigona. Z językiem angielskim w życiu codziennym spotykam się rzadko, jednak jedna z bliskich mi osób uczy dzieciaki tego języka w ramach zajęć dodatkowych. To właśnie tę osobę poprosiłam o konsultację i pomoc przy pisaniu niniejszej recenzji, za co jej serdecznie dziękuję. Jej uwagi pomogły mi spojrzeć na ten słownik z odpowiedniej perspektywy.


Z założenia jest to publikacja dla wszystkich, którzy operują już językiem angielskim, ale pragną poszerzyć swoje słownictwo z wielu dziedzin. Jednak ułożenie słownictwa tematycznie sytuuje maturzystów jako najlepszych potencjalnych odbiorców książki. Niniejszy słownik zawiera kilka tysięcy zwrotów. Ich wymowa została nagrana na dodatkowej płycie kompaktowej. Wyrazy są czytane przed rodowitego Anglika, co jest ogromną zaletą dołączonej płyty. Kolejnym plus jest taki, że po każdym wyrazie czytanym przez lektora następuje pauza, więc jest czas, aby powtórzyć dany wyraz na głos (a taka nauka jest chyba najlepsza).


Autor wyszedł z założenia, iż ułożone tematycznie słowa będą łatwiejsze do zapamiętania. Dane wyrazy oscylują bowiem wokół danej tematyki. Jeżeli w trakcie nauki potrzebujemy znaleźć „na szybko” jakiś konkretny termin, wtedy zerkamy do dwujęzycznego, tematycznego indeksu haseł, umieszczonego na końcu podręcznika. Pozwolę sobie wymienić tu kilka przykładowych tematów, opracowanych w „Tematycznym słowniku polsko-angielskim”: człowiek, dom, szkoła, życie rodzinne i towarzyskie, zakupy i usługi, podróżowanie i turystyka, świat przyrody. Najbardziej przypadły mi do gustu dwa ostatnie rozdziały. Jeden z nich zawiera „elementy wiedzy o krajach anglojęzycznych” (można zabłysnąć na maturze, a jakże), a w drugim znajdziemy dodatkowe słownictwo (tu autor zamieścił zwroty grzecznościowe, liczebniki, przyimki, podstawowe różnice między słownictwem brytyjskim a amerykańskim czy podstawowe czasowniki nieregularne).

Każdy rozdział jest podzielony na mniejsze części. I tak na przykład tematyka związana z domem dzieli się na miejsce zamieszkania (tu podstawowe słowa), opis domu i pomieszczeń, wyposażenie pomieszczeń, a nawet wynajmowanie mieszkania. Pod koniec każdego rozdziału są zamieszczone zwroty, które mogą przydać się maturzystom zdającym maturę rozszerzoną. Znalazły się tam również dialogi (najpierw zapis po angielsku, a później po polsku) przydatne (w tym przypadku) podczas wynajmowania czy kupna mieszkania.

Podczas nauki języka obcego oprócz poznawania nowych słówek, ważne jest również zapamiętywanie zwrotów z nimi związanych. I w tym słowniku mamy takie rozwiązanie. Przykładowo w rozdziale obejmującym słownictwo związane z pracą znajdziemy popularne zawody i związane z nimi czynności. I tak na przykład bibliotekarz (librarian) może wypożyczać książki (to lend books out to people), a fryzjer (hairdresser) – modelować włosy (to style hair). Mnie osobiście zapamiętywanie, a najpierw szukanie tych zwrotów sprawiało najwięcej trudności. Szkoda, że nie posiadałam tego słownika przygotowując się do swojej matury.

Jednym minusem w mojej opinii jest brak zapisu wymowy, ale widocznie autor uznał, że w razie problemów sięgniemy do tradycyjnego słownika.

 „Tematyczny słownik polsko-angielski” Radosława Swigona serdecznie polecam wszystkim uczącym się języka angielskiego, a w szczególności przyszłym maturzystom. Tematyczne umieszczenie słów i zwrotów pomoże Wam usystematyzować Waszą wiedzę. Działy ułożone są zgodnie z katalogiem zagadnień maturalnych, co jest niezwykle pomocne w trakcie nauki z kilku książek jednocześnie. Dialogi, zawierające typowe sytuacje z życia codziennego przygotują Was, drodzy uczniowie, do części ustnej egzaminu maturalnego.

Serdecznie polecam;-)

Ocena: 5,5/6


Za egzemplarz recenzencki dziękuję portalowi SZTUKATER oraz wydawnictwu ENSET :)

środa, 23 października 2013

Colin Campbell, Królowa. Nieznana historia Elżbiety Bowes-Lyon


Elżbieta, znana nam bliżej jako Królowa Matka, była jedną z niewielu żon panujących monarchów, która nie miała królewskiego pochodzenia. Wywodziła się ze szkockiej arystokracji, ale mierzyła niezwykle wysoko. Nie zamierzała być „szarą myszką” w towarzystwie. Czas pokaże, na ile jej się to udało…


Żona Bertiego (późniejszego króla Jerzego VI) była osobowością nieustannie poszukującą uwagi, domagającą się bycia na świeczniku. Gdyby w wyniku rozmaitych wydarzeń nie doszło do abdykacji jej szwagra Davida, w ogóle nie zostałaby królową. Byłaby „jedynie” księżną Yorku, co mogłoby nie zaspokoić jej wygórowanych ambicji.

Niestety z tej biografii wyłania się obraz Elżbiety jako bezdusznej, upartej intrygantki, która potrafiła uprzykrzyć życie swoim „wrogom” pod płaszczykiem przyjaznych z nimi kontaktów. Dla męża despotyczna, dla ludzi, którzy nie chcieli okazywać jej szacunku – wyniosła i nieprzystępna, walczyła wciąż, by utrzymać swoją pozycję na dworze królewskim. Przeraża mnie jej postać, gdyż była na tyle wyrachowana, że pisząc pochlebne listy np. do teściowej, w których to listach pochlebiała komuś lub chwaliła kogoś, całkiem inaczej o owej osobie myślała. Za plecami potrafiła w makiaweliczny sposób zniszczyć niejedną osobę. Przez takie zachowania zyskała w niektórych kręgach przydomek „drugiej Lady Makbet”. Elżbieta tworzyła wokół siebie iluzoryczną otoczkę pozwalającą sądzić (bliżej niezorientowanym), że jest przemiłą, zabawną i inteligentną osobą. Było jednak sporo osób, które poznały się na jej gierkach.

Męża traktowała dziwnie. Początkowo był dla niej trampoliną (wszak celowała wyżej – w jego brata Davida), z czasem stał się mężem darzącym ją uczuciem niezwykle specyficznym. Brak miłości rodzicielskiej odbił się na nim bardzo mocno i tego rodzaju miłości szukał później w objęciach żony. Ich białe małżeństwo doprowadziło do tego, że Elżbieta obydwie córki urodziła w wyniku sztucznego zapłodnienia (o czym pierwszy raz przeczytałam w niniejszej książce właśnie), a Elżbietę II urodziła po cesarskim cięciu. Do tej pory nie zdawałam sobie sprawy, że medycyna była w latach dwudziestych i trzydziestych ubiegłego wieku tak posunięta do przodu.

Po śmierci męża, zamiast usunąć się w cień (jak zwyczajowo robiły to królowe wdowy), wywalczyła sobie pozycję na dworze i na scenie politycznej. Co do wspomnianego świata polityki – Elżbieta i Jerzy zaskarbili sobie serca poddanych pozostając w Londynie nawet w trudnym okresie II wojny światowej.

To obfita lektura, zawierająca ponad pięćset stron wymaga uwagi. Zdarzało się niejednokrotnie, iż wracałam kilka stron wstecz, aby upewnić się kto jest kim, w jakim koligacjach rodzinnych itd. Wielkim plusem tej książki są niezwykle pomocne tablice genealogiczne, zamieszczone na końcu. Odnalazłam w „Królowej” bardzo wiele odwołań do historii, o których już czytałam. Stąd moja pewność, że opisywane wydarzenia są autentyczne. Niemniej jednak…

Minusem niniejszej książki jest znikoma dawka obiektywizmu. Autorka opisuje królową Elżbietę, nieustannie ją oceniając. A ocena ta najczęściej jest negatywna. Na tę chwilę nie wiem, na ile mój brak sympatii względem Królowej Matki wynika właśnie z takiego zagrania autorki… Lady Colin Campbell pochyla się nad każdą możliwą negatywną plotką dotyczącą monarchini i  roztrząsa ją na wszelkie sposoby. Uwidacznia się niechęć biografki do opisywanej przez nią osobistości. Warto tu jednak zaznaczyć, że lady Campbell nie mogła za wiele zmyślać, gdyż swoich informatorów często podaje z imienia i nazwiska. Stąd też nasuwa się wniosek, że królowa Elżbieta nie cieszyła się aż takim uznaniem, jak sama zainteresowana sądziła.

W moim odczuciu „Królowa” to niezwykle dogłębna analiza życia na dworze królewskim. Owszem, Elżbieta była tu niejako osią wydarzeń, jednak autorka przyglądała się równie wnikliwie otoczeniu monarchini. Ukazała jej dzieje na historycznym, społecznym i politycznym tle nie tylko Anglii, ale Europy, a nawet świata.
Po lekturze tej książki odnoszę nieodparte wrażenie, że Królowa Matka była bezduszną osobą, zaciekle walczącą o swoje priorytety bez uwzględniania potrzeb innych. Zdumieniem i smutkiem napawała mnie relacja Elżbiety z jej młodszą córką. Oczekiwałam większej ilości „smaczków” dotyczących kontaktów monarchini z Lilibet – późniejszą Elżbietą II.

Do tej pory sądziłam, że królowa, którą ja zapamiętałam z relacji telewizyjnych jako potulną, uśmiechniętą staruszkę, była przemiłą, szczerą osobą. Jak pokazuje lady Collin Campbell… Nie do końca. Mój apetyt został rozbudzony, mam ochotę jeszcze bardziej zagłębić się w dzieje rodziny noszącej nazwisko Windsor i poznać m.in. Elżbietę, Królową Matkę z relacji innych autorów.

Lektura ta z pewnością zainteresuje sympatyków brytyjskiej rodziny królewskiej:-)

Ps. Kiedy pisałam te słowa, świat obiegła informacja o chrzcinach najmłodszego następcy tronu, syna Williama i Kate.


Ocena: 5/6

piątek, 18 października 2013

Maluszka czas

Macierzyństwo póki co jest mi jeszcze obce, choć mam nadzieję, że za jakiś czas przestanie takim być. Jako że jesteśmy z mężem na etapie „planowania”, postanowiłam zaopatrzyć się w podręczną książeczkę wydawnictwa Sierra Madre pt. „Maluszka czas”. Początkowo mąż był nieco zdziwiony, że JUŻ chciałam posiadać taki dzienniczek, ale ponieważ często zdarza mi się, że w księgarni lub innym sklepie  widzę coś pożytecznego (co przyda mi się w niedalekiej przyszłości), ale tego nie kupię, to za jakiś czas, kiedy jest mi to potrzebne, nigdzie nie jest już dostępne; dlatego wolałam zaopatrzyć się w „Maluszka czas” już teraz. Ta świetna książeczka zawiera „Plan aktywności dzień po dniu” i dotyczy w zasadzie niemowlaków od dnia narodzin aż do dwunastego miesiąca życia.


Jest to rodzaj dzienniczka przeznaczonego głównie dla mam, które próbują ogarnąć i uporządkować rozmaite ważne informacje dotyczące noworodka w jednym miejscu. Spróbuję teraz sensownie opisać jego budowę (dzienniczka, nie noworodka, rzecz jasna!). Na pierwszej otwartej stronie mamy miejsce na imię i nazwisko naszej pociechy, datę urodzenia, a także imiona mamy i taty wraz z ich numerami telefonów. Następnie zakładka „Dzień i noc Maluszka” zawiera karty na każdy dzień. Jednak, aby wszystko było jasne, mamy tam instrukcję wypełniania tabelek, które same w sobie są genialne. Już tłumaczę dlaczego: zawierają one istotne dla początkującej mamy rubryki takie jak: sen, karmienie (tu mamy podział na karmienie piersią oraz pokarm stały i/lub w butelce, zmiana pieluszki, zabawa oraz uwagi). W tak skonstruowanej tabeli łatwo zaznaczyć, ile czasu spało niemowlę; z której piersi „cmokało” mleko, jak często była zmieniana pielucha i ile czasu poświeciliśmy na zabawę z bobasem. Pod tabelką główną mamy jeszcze mniejszą, w której możemy zaznaczyć, czy dziecko wzięło witaminy, skorzystało z kąpieli; jakie nowe umiejętności nabyło i zanotować, co przyda się kupić podczas najbliższych zakupów. Karty podzielone są kolorami: na zielone oraz białe. Zielone to noc, białe – dzień. Karty, co jakiś czas poprzedzielane są praktycznymi informacjami. Te mini-poradniki tłumaczą na przykład, jak zrozumieć kilkutygodniowe niemowlę, jak rozróżniać różne fazy snu dziecka, jakie czynności ukoją płaczącego bobasa; dają fantastyczne porady dotyczące pomysłu na pamiątkę z dzieciństwa (np. kupno gazety codziennej w dniu narodzin maluszka lub robienie zdjęć na podobnym tle w regularnych odstępach czasu). Znajdziemy tam również ważne informacje dotyczące wzroku niemowlaka oraz zasady współpracy z nianią/opiekunką. Powszechnie wiadomo, że mamy (zarówno te „świeżutkie”, jak i te z dłuższym stażem) mają poważnego wroga – czas. Zawsze chcą zrobić zbyt wiele rzeczy w zbyt krótkim czasie. Dlatego też autorzy umieścili w książeczce „Maluszka czas” kilkanaście porad dotyczących „wykradania” czasu. Niektóre z tych metod zacznę stosować już teraz, pomimo, że jeszcze mamą nie jestem :P


Przepraszam za jakość zdjęć, pogoda dziś nie sprzyja fotografom amatorom...

Kolejna zakładka oddziela poprzednią część od „Niezbędnika mamy”, w którym zawarty jest zestaw informacji niezbędnych w pierwszych miesiącach życia maluszka. Co tam znajdziemy? Opis umiejętności, jakie zdobywa dziecko w pierwszym roku życia; opis „skoków rozwojowych”; siatki centylowe, dzięki którym można sprawdzić, czy pociecha rośnie prawidłowo; najważniejsze informacje dotyczące karmienia, snu, pielęgnacji malucha. Zamieszczona tam tabela wskazuje, kiedy należy udać się na szczepienia. Pierwsza pomoc, urlop macierzyński, wychowawczy, tacierzyński oraz becikowe kończą krótki cykl porad. Książeczka posiada gumkę (tak jak teczki z gumką), dzięki czemu kartki nie fruwają, tylko spięte są w całość. To tyle, jeżeli chodzi o techniczne opisy. Teraz czas na moje odczucia. Według mnie  ten dzienniczek jest niezwykle praktyczny. Tabele w nim zawarte posiadają rubryki dotyczące najważniejszych kwestii w trakcie opieki nad małym człowieczkiem. Zmuszają do zwięzłości, zaznaczania konkretnych problemów, a nie ich opisywania (na co zapracowana mama może najzwyczajniej w świecie nie mieć czasu). Do tego estetyka i sposób wykonania przekonują mnie praktycznie w stu procentach. Generalnie jestem oczarowana i zachwycona.

Już nie mogę się doczekać momentu, w którym zacznę uzupełniać „Maluszka czas”…

Ocena: 6/6 (jak tylko zostanę mamą, zweryfikuję ocenę;-)

Za egzemplarz recenzencki dziękuję portalowi SZTUKATER oraz wydawnictwu Sierra Madre :)

środa, 16 października 2013

Anna Bryga, Francja elegancja


Anna Bryga w tytule swojej debiutanckiej książki nawiązuje do znanego nam wszystkim powiedzenia oznaczającego coś szykownego, stylowego, eleganckiego, na poziomie. Powiedzonko to jest również synonimem wszystkiego, co francuskie. Sformułowanie to dobrze koresponduje z polskim stereotypem francuskości, jak pisze Mirosław Bańko z Uniwersytetu Warszawskiego w internetowej poradni językowej PWN.


Mam niemały problem z tą książką. Kilka dni zajęło mi zastanawianie się, w jaki sposób ją opisać, aby przekazać wszystkie odczucia, jakie towarzyszyły mi przy jej lekturze. ”Francja elegancja” Anny Brygi to cieniutka książeczka, licząca „zaledwie” około dziewięćdziesięciu stron. To niezwykle mało, ale byłam przekonana, że będzie to skondensowana historia o Francuzach i stereotypach z nimi związanych. Na okładce jest bowiem napisane, że autorka w niniejszej pozycji będzie przełamywać stereotypy dotyczące Francji oraz jej mieszkańców. Czytamy dalej, że pani Bryga robi to w (tu pozwolę sobie zacytować): barwny, niepozbawiony ironii i dystansu sposób. Kawałek dalej znajdujemy obietnicę, że jeśli sięgniemy po tę książkę, to przekonamy się że pod pozorami uprzejmości i zwykłej codzienności, przyjaźni, związków, pracy nic nie jest takie, jak się wydaje. Czas rozprawić się z obietnicami zawartymi na okładce i ocenić, na ile owe obietnice zostały spełnione.

„Francja-elegancja” składa się z kilku rozdziałów. Pierwszy z nich opisuje początki autorki w pięknym kraju, jakim jest tytułowa Francja. Dowiadujemy się z niego, że autorka pojechała tam w wieku dwudziestu siedmiu lat. Była w trakcie studiów magisterskich (stosunki międzynarodowe), kiedy postanowiła skorzystać z możliwości, którą podsunął jej los i wyjechać na zagraniczne stypendium Erasmus do Francji. Miała do wyboru dwa miasta: Paryż i Lyon, a że Paryż uważała za przereklamowane, a na dodatek była w nim wcześniej, więc padło na Lyon. Autorka miała chęć poznania południa kraju, a przy okazji marzyło jej się przebywanie w nieco cieplejszym klimacie niż nasz rodzimy. Początek wyprawy – w porównaniu z dalszymi dziejami naszej bohaterki – wypada dość interesująco, gdyż mamy do czynienia z zabawnym opisem Polaków wyruszających „za chlebem” do Francji. Chwila moment, ale przecież miało być o Francuzach, a nie o Polakach, więc jak to?

Anna Bryga opisuje swoje życie po przybyciu na miejsce, perypetie związane z miejscem noclegowym oraz zawieraniem rozmaitych znajomości (nie tylko z Francuzami). Jednak ja nie dostrzegłam tam tych barwnych, ironicznych elementów (zachwalanych przecież na okładce). Owszem, opisuje autorka swoje dzieje na przestrzeni określonego wycinka czasu, ale według mnie z tych opowieści nie wynika nic konkretnego. Możliwe, że jest to dzieło niejednoznaczne i powinnam była szukać ukrytych treści między wierszami… Możliwe, że nie jestem dość inteligentna albo nie znam Francji na tyle, żeby się wypowiadać. Jednak według mnie w każdym rozdziale powtarzał się schemat: początek historii, mało śmieszne rozwinięcie i brak pointy (która wszak powinna być ukoronowaniem takich historyjek). Styl tej książeczki również pozostawiał wiele do życzenia: nadmiernie proste zdania (dłuższe potrafią budować już licealiści), a wycieczki w stronę metaforyczności – były po prostu słabe.

Mimo wszystko chciałabym, aby i inni przeczytali „Francję elegancję”. Dzięki temu można by było powymieniać się poglądami, a ja chętnie bym „popolemizowała”.

Zastanawiałam się długo, czy nie dać jeszcze niższej oceny, ale skoro to debiut… ;-)

Ps. W wyniku nostalgii uruchomiły mi się wspomnienia z wyprawy do Paryża i chciałam dołączyć tu swoje zdjęcie sprzed około czternastu lat, jednak zapomniałam, że większość albumów jest u rodziców w domu… Może przy innej okazji:)

Ocena: 4/6


Za egzemplarz recenzencki dziękuję portalowi SZTUKATER oraz Warszawskiej Firmie Wydawniczej:)

niedziela, 13 października 2013

Theresa Revay, Biała wilczyca



Z reguły po lekturze danej książki (a często już podczas czytania) jestem w stanie powiedzieć, czy mi się podobała czy też nie. A z „Białą wilczycą” mam problem. Było w niej coś tak drażniącego mnie, że z pewną niechęcią, na siłę dobrnęłam do końca. Nie lubię zostawiać niedoczytanych historii. Zanim jednak rozwinę opis swoich mieszanych odczuć, wspomnę o czym w ogóle jest książka autorstwa Theresy Revay.

Poznajemy młodą, piętnastoletnią dziewczynę – Ksenię, którą los ciężko doświadcza. Wojna zabiera jej wszystko, co dla niej ważne. Zabiera jej rodziców. Młoda kobieta zmuszona jest do opuszczenia własnego kraju. Ucieka z Rosji w towarzystwie siostry, małego braciszka oraz niani. Przez długi czas mieszkają w biedzie. Jednak Fortuna kołem się toczy i w końcu los uśmiecha się do Kseni, która zaczyna pracować jako modelka. Poznajemy jej losy na przestrzeni wielu lat. Widzimy, jak boryka się z problemami podczas okresu międzywojennego, a także podczas i po II wojnie światowej. Mamy tu również historię miłosną, nie do końca spełnioną, ale płomienną…

Pomysł na powieść był niezły. Jednak odnoszę wrażenie, że realizacja nie zbliżyła się do „Jeźdźca miedzianego”, do którego „Biała wilczyca” na okładce jest porównywana. „Jeźdźca” czytałam niezwykle dawno, ale pamiętam, że pozostawił po sobie niezapomniane emocje. Tutaj mi tego brakowało. Nie poruszyły mnie dzieje Kseni, może to przez jej szczególny charakter? Naprawdę lubię czytać o silnych kobietach, pokonujących kolejne przeciwności losu, ale coś mi tu zgrzytało, niczym piasek w kubku wody, pitej nad brzegiem morza…:P

Tło opisywanych wydarzeń, tło historyczne, odmalowane zostało pieczołowicie i drobiazgowo. Jednak bywały momenty, w których czułam natłok opisywanych wydarzeń. Tak jakby to miała być bardziej książka historyczna aniżeli powieść z historią i polityką w tle. Nie umiem tego klarownie wyjaśnić. Muszę tu, gwoli ścisłości, zaznaczyć, że historia Europy na początku ubiegłego wieku została przedstawiona z perspektywy bohaterów różnych narodowości. Dzięki temu łatwiej nam zrozumieć niektóre decyzje postaci. Niemniej uważam, że tło historyczne przytłoczyło całą resztę.

Prawda jest taka, że lektura zaczęła mnie tak naprawdę wciągać dopiero pod koniec… Akcja nabrała tempa, narracja poruszała się w przyspieszonym tempie, ukazując dzieje bohaterów rok po roku. Niestety nie wiem, czy książka obroniła się na tyle, żebym sięgnęła po jej kontynuację, czyli „Wszystkie marzenia świata”.

Zdaję sobie sprawę, że moje dzisiejsze wypociny są nieco chaotyczne. Przepraszam za to i obiecuję poprawę. Za moje wytłumaczenie niech służą moje – równie chaotyczne – odczucia po lekturze wyżej wspomnianej książki.

Ocena: 4/6

piątek, 11 października 2013

Wolfgang Broer, Z zawodu jestem Papieżem. Anegdoty z życia Jana Pawła II


O papieżu Janie Pawle II napisano już tyle książek, wydano tyle albumów, a jego osobowość była i jest tak intrygująca, że z pewnością jeszcze wiele tytułów przed nami.


Do dziś żałuję, że jako dziecko, a później nastolatka niezbyt dokładnie i uważnie śledziłam poczynania naszego Papieża; że niezbyt chętnie oglądałam z rodzicami „Anioł Pański”. Wiadomo, zrozumienie pewnych kwestii przychodzi z wiekiem. Niewiele pamiętam ze spotkania z Nim w Skoczowie, kiedy to jako dziecko komunijne wybrałam się tam z tatą. Wtedy o wiele bardziej przeżywałam ubłoconą komunijną albę niż słyszany z oddali głos Pasterza Owieczek… Coś tam do mnie docierało, ale co ja tym swoim drugoklasowym rozumkiem mogłam pojąć?

Z początkiem tygodnia dotarła do mnie książka Wolfganga Broera „Z zawodu jestem Papieżem. Anegdoty z życia Jana Pawła II”. Piękne wydanie, w twardej oprawie, z bonusem w postaci płyty audio, na której znalazłam pełny tekst książki czytany przez Tomasza Kammela.

Zachwycił mnie ten zbiór opowiastek. Książka jest doprawdy rewelacyjna, pokazuje Jana Pawła II jako człowieka pełnego pokory wobec Boga i ludzi, ale także człowieka z ogromnym poczuciem humoru. Trzymając w dłoniach to wydanie praktycznie cały czas siedziałam z rogalem na buzi. Dawno nie czytałam tak energetyzującej pozycji. Zabrałam się za czytanie uzbrojona w karteczki do zaznaczania co ciekawszych anegdot. Przydały się, oj przydały;-)

We wstępie autor zaznaczył, że niewielka część opowiastek zawartych w książce mogła zostać zmieniona/zniekształcona przez „opowiadaczy”. Wiadomym jest, iż historie przekazywane z ust do ust mają to do siebie, że wersje poszczególnych gawędziarzy mogą się różnić. Plus dla autora za prawdomówność.

Papież z Polski ukazany jest tu jako pierwszy następca św. Piotra, który buntuje się przeciwko sztywnemu watykańskiemu protokołowi. Pokazuje, że chrześcijanie prócz wiadomych cech posiadają również pewną ważną zaletę – poczucie humoru. Książka zawiera zbiór anegdot z początku pontyfikatu. Wydanie niemieckie tej pozycji pochodzi z roku 1980, natomiast polskie - z 2011. Stąd też nie można powiedzieć, że jest to najnowsza książka. W niczym jej to jednak nie ujmuje. Te opowiastki są śmieszne i aktualne (prócz politycznych) po dziś dzień.

Żywiołowość natury Karola Wojtyły, jego spontaniczność zadziwiała nie tylko watykańskich prałatów, ale również zwykłych ludzi, do których domów Papież uwielbiał zaglądać. Właśnie z takich spontanicznych odwiedzin brały się później rozmaite anegdoty. „Z zawodu…” nie opisuje JPII z charakterystycznym dla niektórych religijnych wydawnictw zadęciem. Ukazuje nam Karola Wojtyłę jako energicznego, pełnego radości życia kapłana niosącego dobrą nowinę wszystkim tym, którzy są chętni, by jej wysłuchać.

Zebrane anegdoty zostały podzielone tematycznie. Każdy rozdział dotyczy jakiegoś motywu przewodniego. Co ciekawe, na końcu znajdziemy…dowcipy o Papieżu (w końcu, jak wiemy, potrafił się śmiać z samego siebie). Są one zabawne, ujmujące, ale nie obrażają niczyich uczuć. I to jest najważniejsze.

Już sam początek książki przypadł mi do gustu. Pozwólcie, drodzy Czytelnicy, że zacytuję:

To pierwszy Papież, który zakłada kąpielówki i dla utrzymania kondycji wskakuje do swojego basenu. To pierwszy Papież, którego - ku zgorszeniu watykańskich monsigniori - tysiące ludzi w Meksyku oglądało w piżamie. 
To pierwszy Papież, którego zachwyceni brazylijscy robotnicy, ze wzniesionymi ramionami wołali "towarzysz".
Oto Jan Paweł II - Papież, którego można po prostu dotknąć - w najprawdziwszym znaczeniu tego słowa. To nie pozbawiony wyrazu staruszek, ginący w kadzidlanym dymie.*

Genialnie trafiłam z czasem czytania tej książki, mając świadomość (w każdym serwisie informacyjnym było o tym głośno), że „nasz” Papież już wkrótce, wiosną przyszłego roku, zostanie ogłoszony świętym.

Tę znakomitą publikację polecam wszystkim zainteresowanym postacią Jana Pawła II, ale również osobom wątpiącym, a nawet… niewierzącym. Naprawdę warto. To lektura, którą czytałam z ogromną przyjemnością.

A na zachętę jedna z anegdot (spodoba się szczególnie polonistkom):

Rozpoczyna się pierwsza podróż zagraniczna Jana Pawła II. Samolot specjalny „Dante Alighieri” zabiera Papieża do Meksyku.
„Czy to będzie taki sam lot jak każdy inny?” – chcą wiedzieć dziennikarze.
Jeden z menadżerów włoskich linii lotniczych odpowiada: „Wszystkie loty traktowane są na równi. Ale ten lot jest równiejszy.”** ;-)

Na koniec kilka słów o autorze:
Wolfgang Broer, pisząc niniejszą książkę, pracował jako dziennikarz w dużej wiedeńskiej gazecie codziennej. Zajmował się tam tematami Europy Wschodniej, komunizmu i kościołów. Zna kraj pochodzenia Papieża, rozmawiał z Jego znajomymi, często towarzyszył (jako dziennikarz) Papieżowi w licznych podróżach. Anegdoty do książki zbierał przez kilka lat.


*Wolfgang Broer, Z zawodu jestem Papieżem. Anegdoty z życia Jana Pawła II, Warszawa 2011, s. 9.
** Tamże, s.111.

Ocena:5/6


Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości portalu SZTUKATER oraz wydawnictwa VIRGO (http://www.virgobooks.pl)

czwartek, 10 października 2013

Alice Munro laureatką literackiej Nagrody Nobla

Właśnie dotarła do mnie najświeższa wiadomość: Nobel z literatury został przyznany Alice Munro. Pędzę do biblioteki, bo wstyd przyznać, ale jeszcze nie zapoznałam się z twórczością tegorocznej zwyciężczyni...



 

środa, 9 października 2013

Anna Ficner-Ogonowska, Zgoda na szczęście


Oto w końcu dotarłam do mety. Nie było aż tak prosto, gdyż każda z trzech powieści Anny Ficner-Ogonowskiej liczyła sobie wiele stron. I właśnie na mecie uroniłam łzę. Tak, doprawdy, nie kłamię. Może ktoś powie, że jestem nadto sentymentalna…


W końcu Mikołaj pokazuje, że ma jaja (przepraszam za dosadny język, ale tak długo medytowałam nad tym, jak to inaczej – „metaforycznie” – nazwać, że w końcu się poddałam). Nie jest już takim mężczyzną, jakiego poznaliśmy w pierwszej części trylogii, czyli w „Alibi na szczęście”. Nie pozwala się odtrącać, zawzięcie walczy o kobietę, którą kocha. A do Hanki dociera wreszcie, że to jest facet, z którym chciałaby spędzić resztę życia.

Jako, że główna bohaterka i jej partner już, już się witają z happy endem, autorka musiała nieźle namieszać w dziejach pozostałych postaci. I tak na scenę wkracza pani Florencka, będąca najbliższą ciocią Dominiki (a siostrą jej nieżyjącej mamy), wraz z Tomkiem. Ciekawi jesteście, jak zareaguje Dominika na dotychczas jej nieznane fakty z życia swojego i swojej rodzonej matki? Albo jak ułożą się relacje Hanki z przybranym bratem? Jeżeli tak, to musicie przeczytać „Zgodę na szczęście”. Również los Aldonki ulegnie zmianie, ugnie się pod niepomyślnymi wiatrami. Najbardziej (oprócz Aldonki) było mi żal Przemka, który jako świeżo upieczony mąż i ojciec został odstawiony na boczny tor. Na szczęście miał obok siebie przyjaciół, którzy w odpowiedniej chwili dostrzegli to i zareagowali. W Dominice dokonała się przemiana. Z wrzeszczącej kobiety stała się przykładną matką. Czasem trochę przesadzała z matkowaniem, ale – jak się okazało – miało to swoje podłoże w jej własnym dzieciństwie. Bała się zostawić synka pod opieką bliskich osób, przekonana, że może sama zachowa się tak, jak niegdyś jej własna matka.
Nie mogę nie wspomnieć o kochanej pani Irence, która jest dla mnie wspaniałym połączeniem mam, cioć i babć, emanującej ciepłem i miłością (rządzącej w kuchni niczym moja mama lub babcia :-) ). Hania również (jak wskazuje tytuł powieści) „godzi się” na szczęście, które czatuje już na progu jej życia. Przede wszystkim przestała być wiotką mimozą, za jaką ją uważałam (szczególnie w pierwszej części trylogii).

Trzeba przyznać, że Anna Ficner-Ogonowska stworzyła postaci z krwi i kości. Skrupulatnie, ale z wdziękiem opisuje stany emocjonalne każdego bohatera, co nadaje powieści realne rysy. Jedynie takiego Mikołaja w rzeczywistości ze świecą szukać…

Na pogodę i niepogodę polecam:) Babkom przede wszystkim:)

Ocena: 5/6

niedziela, 6 października 2013

Marta Precht, Cień ważki


Nie bardzo wiedziałam, czego się spodziewać po książce Marty Precht pt. „Cień ważki”. Zauroczyła mnie niewątpliwie intrygująca okładka oraz opis na stronie wydawnictwa. Tytułem wstępu warto zaznaczyć, że autorka jest operatorem filmowym, grafikiem i animatorem. Mieszka w Julianowie koło Piaseczna. Tam ma wspaniałe (jak sama pisze na stronie*) warunki do pracy. Od dawna pisuje wiersze „do szuflady”, ale stara się je również publikować na portalach internetowych poświęconych literaturze. Dopiero od niedawna pisze prozę, w której (jak wspomina na w/w stronie) poczuła się dobrze. 


Akcja tej noweli odbywa się na trzech płaszczyznach, w trzech planach: świecie wspomnień, do których można powracać, w rzeczywistości tu i teraz, czyli w domu spokojnej starości oraz w świecie wirtualnym, Internecie, w którym każdy z nas może stać się tym, kim zechce. Gdyby spojrzeć jednak na tę historię tylko z perspektywy czasu, to mielibyśmy dwa plany: czas teraźniejszy i czas przeszły (bogaty we wspomnienia). Nora, jedna z głównych postaci, wspomina dawne dzieje związane z nią samą oraz jej przyjaciółką Marianną. Życie Nory w pewnym momencie uległo dramatycznemu przeobrażeniu, a wszystko wydarzyło się w ułamku chwili. Autorka w poruszający sposób pokazuje, że czasem jedna chwila potrafi w życiu wszystko zmienić. Człowiek planuje, Pan Bóg krzyżuje, chciałoby się dodać… Na drugim biegunie mamy Mariannę, która w wyniku różnych zawiłości na gruncie rodzinnym, postanawia pobawić się w świecie wirtualnym. Niestety, ten świat ją wciąga, do tego stopnia, że przestaje dostrzegać „tu i teraz”. Nieuchronnie prowadzi to do tragedii… 

Świat przedstawiony jest niezwykle sugestywny. Obrazy starszych osób, zasiadających przez telewizorem w domu spokojnej starości są tak dojmujące, że czuć kłucie w sercu. A z drugiej strony mamy wizualizacje pięknych, sielskich ogrodów. Wiadomo, na zasadzie kontrastu łatwiej sobie pewne kwestie uświadomić… Bohaterowie, tak jak i my, szukają szczęścia. Chcą się nim dzielić z najbliższymi. Nie zawsze jest to jednak takie proste.

Ale, ale… Skąd taki tytuł całej historii? Jak to w życiu bywa, czasem na pewne momenty egzystencji pada cień. I ten cień wszystko zmienia. Nic nie jest już takie, jakim było wcześniej. My, kruche istoty, ludzie, nie jesteśmy w stanie się przed tym obronić, musimy to jakoś znieść. Jedna z bohaterek, Marianna, dostrzega cień ważki (a przecież ważka jest tak mała, że nie powinna rzucać cienia, prawda?) i podskórnie czuje, że coś się wydarzy… Ma rację.

Jest to opowieść do bólu przejmująca, wbijająca w fotel. Cała historia jest dosyć krótka, więc gdybym się uparła, to mogłabym ją przeczytać jednym tchem. Ale co to, to nie! Nie w przypadku tej książki. Tu potrzeba chwili refleksji, zamyślenia, zrozumienia. Celowo wydłużałam czas czytania, by zgłębić się w oszczędne, ale jakże wymowne zdania. Autorka jest według mnie mistrzynią krótkiej formy. Każde zdanie jest po coś, nie ma tam zbędnych słów, opisów czy dialogów. Wszystko ma swój sens… Znajdziemy tam piękną przyjaźń, miłość, ale również zdradę, złamane serce. Czyli wszystko to, co w życiu… Poetycki język naprawdę mnie zachwycił; ta krótka książeczka ma w sobie coś magnetycznego.

Na swój sposób jest to książka przygnębiająca, nieco depresyjna, ale niesie ze sobą tak wiele istotnych treści, że byłabym dzikuską, gdybym jej Wam nie poleciła.

Ps. Jestem niezmiernie ciekawa, co też Autorka jeszcze popełni w przyszłości:-)

*http://www.biblioteka-piaseczno.pl/index.php?option=com_content&view=article&id=297&Itemid=59

Ocena: 5/6


Za egzemplarz recenzencki dziękuję portalowi SZTUKATER oraz Warszawskiej Firmie Wydawniczej:)

sobota, 5 października 2013

Edith Nesbit, Feniks i dywan


Jako dziecko wielokrotnie zaczytywałam się w książce autorstwa Edith Nesbit pt. ”Pięcioro dzieci i coś”. Opisane tam niezwykłe przygody Janki, Antei, Cyryla, Roberta i Baranka odrywały mnie od rzeczywistego świata na wiele godzin. Dlatego też, odkąd zobaczyłam na liście książek do recenzji kolejną część przygód dzieci – „Feniksa i dywan” – od razu zapragnęłam przenieść się do lat dzieciństwa, by móc przeżywać z nimi kolejne perypetie.




Tym razem dzieci przez przypadek stają się właścicielami magicznego dywanu (spełniającego trzy życzenia dziennie), a wraz z nim niezwykłego ptaka, znanego od czasów starożytności, Feniksa (uznawanego za symbol wiecznego odradzania się życia). Dzieci rozkładając kupiony przez mamę dywan zobaczyły, że wyturlało się z niego pewne jajo. W trakcie zabawy przez przypadek wpada ono w płomienie rozgrzanego kominka i buch… Wykluwa się z niego Feniks. Większość z Was pewnie spotkała się z powiedzeniem: „odradzać się jak Feniks z popiołów”. Książkowy Feniks, zgodnie z owym przysłowiem po wielu latach życia spalał się na stosie, a z powstałych w ten sposób popiołów odradzał się na nowo. Ten ptak jest tu o tyle specyficzny, że zawsze pragnie być w centrum uwagi, cechuje go fałszywa skromność i chęć wysłuchiwania komplementów (oczywiście kierowanych pod jego adresem). Niemniej jednak ma on również wiele zalet, a główna z nich jest taka, że zawsze potrafi wyciągnąć naszych bohaterów z kłopotów, w jakie często się pakują. Czasem są to jego samodzielne działania, a czasem musi się on udać po pomoc do Piaskoludka. 

Nasi mali bohaterowie przeżywają mnóstwo niesamowitych przygód, w wyniku których często wpadają w tarapaty. Wyruszają w egzotyczne podróże, spotykają ciekawych ludzi, dokonują swoistej koronacji swojej własnej kucharki. Z większości tych wypraw wyciągają jakieś wnioski, uczą się czegoś nowego. Najważniejszym pytaniem, które powinno ich dręczyć, jest to: co się stanie, jeśli w dywanie zrobi się dziura?

To historia, jakby nie patrzeć, skierowana do dzieci. Jednak muszę przyznać, że sama całkiem nieźle się bawiłam. Bywały momenty, w których śmiałam się pod nosem (trochę w ukryciu, żeby mąż nie zobaczył) z perypetii pięciorga dzieci. Wiadomo, patrzyłam już na wszystko z dorosłej perspektywy, ale wydaje mi się, że mali, młodzi czytelnicy bawiliby się przy tej lekturze nie gorzej niż ja.

Nasi bohaterowie to spryciarze, którzy jak koty (o których też jest mowa w tej książce) zawsze spadają na cztery łapy. Psocą niemiłosiernie, ale zawsze udaje się im wyjść obronną ręką z kłopotów. Wiele perypetii przeżywają we czwórkę, bez Baranka. Większość czasu, z racji swego wieku, spędza on jeszcze z mamą. Choć ten mały urwis też potrafi im zrobić psikusa (ale o tym więcej w „Feniksie…”).

Bardzo podobało mi się to, że w książce znajduje się sporo elementów dydaktycznych. Wielokrotnie dzieci popełniały błędy, ale potrafiły się głośno do nich przyznać. Jednym słowem, uczyły się na nich. Szkoliły się również w umiejętności przepraszania, co – jak wszyscy wiemy – nie zawsze bywa łatwe. Za to ogromny plus dla autorki!

Polecam gorąco małym czytelnikom, a także ich rodzicom. Gwarantuję Wam, że będziecie mieli niesamowitą frajdę podczas lektury. Niezwykle interesujące jest najnowsze wydanie Znaku, w którym znajdziecie ciekawe ilustracje opisywanych przygód.

Ahoj przygodo! :)


Ocena:
5/6

Za egzemplarz recenzencki dziękuję portalowi SZTUKATER oraz wydawnictwu ZNAK :)

środa, 2 października 2013

Roman Leuthner, Pomocy, będziemy dziadkami!



Wprawdzie jestem młodą osobą, której raczej daleko do bycia babcią, ale zaintrygował mnie tytuł książki Romana Leuthnera – „Pomocy, będziemy dziadkami!”. Pan Leuthner, autor niniejszej pozycji z zawodu jest dziennikarzem. Pracuje w wydawnictwie publikującym czasopisma specjalistyczne. Jest autorem wielu książek popularnonaukowych (np. „Wiedza nieznana, czego nie ma w leksykonach”). Jako ojciec trojga dzieci nie doczekał się jeszcze wnucząt, ale wiele drażliwych kwestii i problemów wielopokoleniowych zna z własnego doświadczenia (obserwacji swoich dzieci podczas kontaktów z dziadkami czy wspomnień związanych z dziadkami autora).

Na początku autor tłumaczy czytelnikom zasadniczą kwestię: czym różnią się dziadkowie od rodziców. Tym, że wiele już przeżyli i większości życiowych spraw i problemów doświadczyli na własnej skórze. Wliczając w to oczywiście wychowywanie dzieci (teraz startujących w roli rodziców). Można tym samym powiedzieć, że wiele życiowych ról mają już za sobą. Pozostaje przed nimi jeszcze poważna i odpowiedzialna rola dziadków. Dzięki temu, że to nie dziadkowie wychowują wnuczka/wnuczkę (a jedynie „rozpieszczają”), mają większe pole do popisu: więcej swobody, wolnego czasu i… wyrozumiałości (niż rodzice).

Cała ta krótka książeczka w niczym nie przypomina nudnych wykładów pedagogicznych. I dobrze. Dzięki temu jej lektura jest przyjemna, ale także pożyteczna. Dziadkowie (bo to do nich skierowana jest ta książka) znajdują tu wiele praktycznych porad, jak radzić sobie ze swoimi wnuczętami. Częstokroć autor zaznacza kwestię porozumienia: najważniejsze, aby razem z rodzicami wnucząt osiągać kompromisy, stosować ich metody wychowawcze i nie sprzeciwiać się zasadom obowiązującym w rodzinnym domu dzieci. Ułatwi to życie zarówno rodzicom, jak i dziadkom, gdyż najgorsze dla małych szkrabów jest „rozdwojenie jaźni” (w domu czegoś nie wolno im robić, „a babcia mi na to pozwala”).

Autor porusza wiele interesujących tematów, zaczynając od przysłowiowego wtrącania się dziadków w wychowanie wnucząt, poprzez problem swobody, aż po dawanie prezentów. W rozdziale drugim przypomina dziadkom etapy rozwoju dzieci, które być może zdążyli już zapomnieć. Analizuje pokrótce pierwsze lata życia dzieci aż do wieku dojrzewania (dzięki temu dziadkom będzie o wiele łatwiej zrozumieć niektóre zachowania wnucząt). Kolejny rozdział porusza kwestie dnia codziennego: czyli wady i zalety oglądania telewizji, korzystania z komputera oraz prezentuje podstawowe błędy wychowawcze. W rozdziale czwartym autor skupił się na konkretach – daje praktyczne rady na trudne sytuacje w stylu: wnuczęta nie mogą zasnąć, wnuczęta są agresywne (i przekorne), wnuczęta kłamią; i niezwykle ciężką sytuację, jaką jest rozwód rodziców. Na pozostałych kartach książki dziadkowie znajdą wiele interesujących porad dotyczących zabawy z dziećmi (konkretne przykłady, wiele z nich przydałoby mi się, gdybym kiedyś jeszcze pojechała gdzieś jako opiekun kolonijny). Znajdują się tam również porady dotyczące podróżowania z dziećmi i ogólnie pojętym bezpieczeństwem wnucząt.

„Pomocy…” to książka, która w przystępny sposób tłumaczy różne zawiłości bycia dziadkiem/babcią. W jednoznaczny sposób skierowana jest właśnie do nich. Choć odniosłam wrażenie, że niektórym „konserwatywnym” babciom mogłaby się nie do końca spodobać. Według mnie adresatem tej książki są nowocześni dziadkowie, którym jest „po drodze” z komputerami i nie tylko. Ale to moje subiektywne odczucia. Dochodzę do wniosku, że warto byłoby polecić tę książkę również rodzicom, którzy być może zdążyli zapomnieć, jak fajnie jest mieć dobry kontakt z dziadkami. Książka napisana jest stylem lekkim, niektóre kwestie poruszane są z przymrużeniem oka. Na plus zaliczyłabym również „historie z życia wzięte”, które w praktycznie każdym rozdziale ujęte są w ramki. Dzięki takim obrazowym przykładom łatwiej zrozumieć pewne omawiane problemy. Szkoda tylko, że książka jest tak krótka - w zasadzie to jedyna wada... 

Ocena: 4,5/6



Za egzemplarz recenzencki dziękuję portalowi SZTUKATER oraz wydawnictwu GWP