środa, 30 kwietnia 2014

Jacek Matecki, Prawda to marny interes, a policja wie tylko tyle, ile jej ludzie powiedzą

Stary kupiec zaakceptował taki punkt widzenia i przystąpił do najdziwniejszej transakcji handlowej w swoim życiu. Targował śmierć swojej córki. Śmierć, za którą ktoś musi zapłacić. (s.36)


1909 rok, warszawska dzielnica żydowska. Co piątek giną młode kobiety. Przedstawiciele ochrany nie umieją odnaleźć sprawcy tych brutalnych morderstw. Trupów jest coraz więcej. Zaczyna się poszukiwanie osoby, którą można by obarczyć odpowiedzialnością i wtrącić do więzienia. Przy okazji prawie każdy z policjantów próbuje ugrać coś dla siebie - szkoda byłoby nie wykorzystać takiej okazji. Zaczyna się więc wojna podjazdowa - kto lepiej wypadnie przed szefostwem i kto "wymyśli" lepszego winnego (nie jest bowiem ważne, kto jest prawdziwym winnym).

Rosyjskie formy zwracania się do rozmówców, sposób prowadzenia narracji i opisów świata przedstawionego przywoływały mi na myśl „Zbrodnię i karę” Fiodora Dostojewskiego. Takie było moje pierwsze skojarzenie.

Nie wiedziałam, czy śmiać się czy raczej płakać – czytając o sposobach działania ochrany*, uzmysłowiłam sobie jedno: za nic w świecie nie chciałabym żyć w tamtych czasach. Czasach, w których niewinnego człowieka tajna policja polityczna potrafiła tak zaszczuć i omotać, że albo lądował w więzieniu albo… w ziemi. Autor prowadząc fabułę nie opisuje wydarzeń ze śmiertelną powagą (przynajmniej nie wszędzie) – ja wyczuwałam nutę ironii i humoru. Czytając o poszczególnych etapach specyficznego śledztwa – przed naszymi oczami ukazują się absurdy funkcjonujące w policyjnym środowisku. Najbardziej cenni ludzie tam to tacy, którzy potrafią z niczego zrobić fakt lub z faktu ułudę, fikcję – ot, co! System administracyjny opierał się tam w głównej mierze na łapówkach i sieci zależności (przysługa za przysługę).

Bohaterowie raczej nie wzbudzają sympatii - zresztą większość z nich to złodzieje, karierowicze i oszuści. Ze świecą szukać wśród nich kogoś uczciwego. Język dopasowany jest do każdej postaci indywidualnie – to duża zaleta, wzbogacenie lektury. Szczególnie interesujący dla mnie był styl wypowiedzi warszawskiej społeczności żydowskiej – uzmysłowiłam sobie, jak wiele sformułowań używamy po dziś dzień, nie znając ich pochodzenia…

Nie dostrzegłam w tej książce jakichś szczególnych mankamentów. Rzeczy, które nie przypadły mi do gustu to luki w interpunkcji (jakoś od połowy książki co rusz brakowało kropek i przecinków – czyżby wynik przeoczenia podczas korekty tekstu?), sporadyczne braki w znakach diakrytycznych oraz nieco zbyt duża liczba bohaterów drugoplanowych. Rozumiem jednak, że ta galeria postaci (a była ona niezwykle kolorowa i różnorodna) była autorowi do czegoś potrzebna – nie pogniewałabym się jednak, gdyby tych osób było nieco mniej.

Akcja jest wielowątkowa, więc czytelnikowi nie grozi nuda ani monotonia. Intryga – jak na mój gust – jest dosyć zawiła, a ilość bohaterów w nią wplątanych nieco utrudniała mi jej zrozumienie. Jednak klimat powieści wciągnął mnie bez reszty. Razem z bohaterami mogłam zwiedzić ciemne zaułki Warszawy oraz przeróżne klitki, przytułki biedniejszej części społeczeństwa. Udajemy się do kamienic warszawskich, a nawet... prosektorium. Autor wspaniale oddał klimat epoki - Warszawę z początków XX wieku. Uwielbiam książki z tak bogatym tłem świata przedstawionego. W każdym calu, w każdym zdaniu widzimy, jak bardzo powieść jest wycyzelowana, dopracowana. Czas spędzony z lekturą uważam za niezwykle udany.

Oprócz specyficznej nuty ironii wybrzmiewającej podczas lektury, moje serce skradło wiele interesujących dialogów – niektóre z nich to doprawdy mistrzostwo świata.

Jeszcze się taki podwładny nie urodził, który nie cieszyłby się z porażki szefa. (s.298)

Cała powieść przesiąknięta jest rozmyślaniami nad kwestią prawdy:

Prawdę może znać każdy, ale kłamstwo tylko ten, kto je wymyślił. (s.223)

Cały tok wydarzeń zmierza ku jednemu: wykazaniu, że „prawda to marny interes, a policja wie tylko tyle, ile jej ludzie powiedzą”…

Polecam szczególnie fanom kryminałów w stylu retro.

*ochrana - Oddział Ochrony Porządku i Bezpieczeństwa Publicznego, inaczej tajna policja polityczna funkcjonująca na terenie imperium rosyjskiego. Jej zadaniem było tropienie przeciwników władzy, a także fabrykowanie wyimaginowanych wrogów caratu. W systemie tym sporą rolę odgrywały donosy, które czasami urastały do rangi wyroku śmierci.


Za możliwość przeczytania książki dziękuję portalowi SZTUKATER oraz Wydawnictwu Trio


Grubość książki: 2,20

sobota, 26 kwietnia 2014

Marius Kociejowski, Uliczny filozof i świątobliwy głupiec. Magiczny świat Syrii

Autor - Marius Kociejowski zabiera  nas w przedziwną podróż po Syrii – kraju, który nie każdemu kojarzy się dobrze. "Uliczny filozof i świątobliwy głupiec" to specyficzna lektura – książka podróżnicza odkrywająca przed nami sekrety życia pośród pomników historii. Lektura ta nie jest przewodnikiem, raczej zbiorem obrazków i obserwacji, zbieranych przez autora podczas wielu podróży. 

Towarzyszą Kociejowskiemu (znawcy Syrii, urodzonemu w Kanadzie, autorowi esejów o podróżach i literaturze) w trakcie wędrowania po owej krainie przeróżni ludzie – tubylcy. Znajdziemy wśród nich zarówno uzdrowiciela kroczącego drogą ascetyzmu, jak i ludzi pragnących wygód świata doczesnego. Każdemu z tych bohaterów autor poświęca wiele czasu i uwagi, a czytelnik ma możliwość podglądania Mariusa Kociejowskiego podczas podróży. Spotkanie z każdym z tych osobników czegoś nas uczy i zmusza do refleksji.

Opowieść o podróży przeplata się z dosyć zabawnymi anegdotami, których jednak nie jestem w stanie tu streścić - bo jakiż jest sens streszczania zabawnych perypetii..? Tracą wtedy na uroku...

Autor zżyma się, widząc w arabskim świecie „nalot” przednowoczesności – jak choćby świetlówki zamontowane w minaretach. Architektura arabska - według niego – wiele na tym traci. To samo tyczy się wielu neonów umieszczonych na zewnątrz pięknych budynków kultury wschodu. Oprowadza nas zaułkami Damaszku, przypominając historię niewierzącego Szawła (ochrzczonego później na Pawła). Takich i innych historii znajduje się tu wiele.

Autor podróżując nastawia się na przeżywanie przygód, a mówiąc to ma na myśli poznawanie nowych, fascynujących osób. Oprócz tytułowych postaci spotyka na swej drodze między innymi Abu Walida. Przy okazji tej postaci omawiany jest temat prawdy i kłamstw:

W sufizmie mamy pewną zasadę. Kiedy wiesz, że ktoś cię okłamuje, nie powinieneś dać mu tego poznać. Niektórzy robią to ze współczucia, jak również w nadziei, że Bóg umocni ich drogę. Dobry sufi nie ujawnia błędów drugiego człowieka, a czasami nawet je osłania. Pomaga mu to, że udajemy, że mu wierzymy. Czasami także nam się to opłaca. (s. 84)

Po czym przywołuje autor interesującą opowieść z Szeherezady – również dotyczącą konwencji prawdy i fałszu. Abu Walid to osobnik, jakich mało – niezrównany gawędziarz – do pewnego momentu nie wiedziałam, ile prawdy, a ile zmyślenia jest w jego opowieściach. Gdy jednak zaczynamy je czytać z przymrużeniem oka, wydają się nam zabawne i humorystyczne. Często jednak podczas czytania "Ulicznego filozofa i świątobliwego głupca" miałam poczucie pewnej nierealności - zacierały się granice między prawdą a fikcją wypływającą z ust gawędziarza.

Z każdego zdania daje się wyczuć, że autor jest oczarowany światem, który opisuje. Orient go zachwyca, więc daje temu upust w tej książce pisanej w pewnym stopniu jako pamiętnik. I dobrze, każdy, kto ma takie możliwości, powinien pisać o tym, co mu się podoba. Jeżeli jednak tak wyglądają książki podróżnicze, to wiem, że nie będę po nie często sięgać. Formuła poprowadzenia toku lektury przez pana Kociejowskiego nie przemawia do mnie. Brak jakiejś konkretnej akcji nie pozwalał mi w pełni cieszyć się lekturą. Nieznajomość kultury, religii i całej otoczki, którą autor opisuje (w tym kultury kraju), powodowała moją narastającą frustrację, zamiast przyjemność podczas czytania. Mam nauczkę, żeby nie zabierać się za książki podróżnicze bez elementarnej wiedzy o danym kraju. Niezrozumiałość lektury rekompensował mi piękny język i ciekawe anegdoty.

"Uliczny filozof i świątobliwy głupiec" to lektura, która przypadnie do gustu wielbicielom książek zarówno podróżniczych, jak i wspomnieniowych. Przesłaniem tej pozycji jest ukazanie podróżowania z głębszej strony. Nie ma to być jedynie robienie zdjęć zabytkom danego kraju czy regionu, lecz raczej poznawanie ludzi i ich kultury.

Grubość książki: 2,50 cm

środa, 23 kwietnia 2014

Lesley Downer, Córka samuraja

Dziewiętnastowieczna Japonia. Okres, kiedy Południe walczy z Północą - czasy wojny domowej. Niedawno został obalony szogunat (czasy, w których faktyczną władzę posiadał szogun). W takiej właśnie scenerii rozgrywa się akcja powieści Lesley Downer "Córka samuraja".

Niby mamy tu klasyczny schemat: biednego chłopaka (później młodego mężczyzny) oraz dziewczyny należącej do wyższego szczebla hierarchii społecznej. Ot, klasyczny mezalians, bo oto młodzi, których dzieli nie tylko pochodzenie, ale również przynależność do wrogich sobie klanów, zakochują się w sobie. Nie jest to jednak namiętny romans, znany nam ze współczesnych powieści. To uczucie łączy bohaterów niczym niewidzialna nić, raz przyciąga, raz odpycha. Ich miłość jest jak delikatna mgiełka - prawie jak klasyczne przykłady miłości platonicznej znanej nam z klasyki literatury...

Taka jest córką ważnego generała i przywódcy, który bierze udział w przetasowaniach i tworzy nowy rząd. Należy do plemienia Satsuma, które zwyciężyło w ostatnich potyczkach z klanem Aizu, do którego z kolei należy Nobu. W wyniku pewnych zdarzeń Nobu trafia do domostwa Taki i zaczyna tam pracę jako służący. Taka pragnie mu pomóc i potajemnie udziela mu lekcji. Ich dziecięca przyjaźń z czasem zmienia się w coś więcej, jednak trzeba pamiętać, że oboje stoją po dwóch stronach barykady. To rodzi nie tylko strach, ale także frustrację. Taka nie może o tym uczuciu z nikim porozmawiać, co powoduje, że dziewczyna ze wszystkim musi mierzyć się sama.

Piękna, głęboka opowieść o miłości, honorze, trudnych wyborach.... Kolor epoki odmalowany został w najdrobniejszych (przynajmniej w moim odczuciu) szczegółach, więc czytanie "Córki samuraja" przypominało delektowanie się delicjami - powolne rozpływanie się słodyczy, jaką jest plastyczny język....

Autorka pisząc powieść, starała się osadzić tło historyczne w miarę prawdziwie, jednak przyznaje, że pozwoliła sobie na niewielkie zmiany tak, by wszystko było dopasowane. Jest to jak najbardziej zrozumiały chwyt.

To połączenie powieści historycznej z romansem tworzy naprawdę interesującą, zgrabną całość, którą polecam szczególnie wielbicielom Japonii.

***
Lesley Downer jest amerykańską pisarską, mającą chińskie pochodzenie. Jednak to nie Chiny, a Japonia skradła jej serce i to jej kulturę autorka bada.

Grubość książki: 2,30 cm


Ps. Pamiętacie, że dziś jest Światowy Dzień Książki? :D

wtorek, 15 kwietnia 2014

Cameron Diaz, Ja, kobieta

"Ja, kobieta. Jak pokochać i zrozumieć swoje ciało" po raz pierwszy zobaczyłam na półce jednej z księgarń. I o ile z reguły nieufnie podchodzę do tego typu poradników, to tu intuicja podpowiadała mi, że może być to lektura warta uwagi. Kiedy więc nadarzyła się okazja, zamówiłam ją. I jestem nią oczarowana.

Zdaję sobie sprawę, że mogło być tak, iż Cameron Diaz - znana chyba wszystkim świetna aktorka - nie napracowała się wiele przy pisaniu tej książki i tylko firmuje ją swoim nazwiskiem. W swojej naiwności wierzę jednak, czuję podskórnie, że aż taką hipokrytką nie jest. Na jej korzyść świadczy bowiem wiele faktów, o których mówi w publikacji. Jednym z nich jest to, że przyznaje się, iż przez wiele lat nie łączyła swoich problemów skórnych (trądzik) z... tym, co jadła. Dopiero ta świadomość otwarła jej oczy. Zrozumiała wtedy, jak zasadne jest stwierdzenie "jesteś tym, co jesz". Ta skądinąd bardzo przez mnie lubiana aktorka "spowiada się" z grzechu spożywania ogromnych ilości jedzenia "śmieciowego". W swojej książce opowiada nam, jak wyglądała jej walka z niską samooceną i koszmarną dietą.

Jak na książkę omawiającą kwestie zdrowotne, "Ja, kobieta" napisana jest niezwykle przystępnym językiem. Czytając ją, czułam się tak, jakbym była właśnie z kumpelą "na ploteczkach" i w ich trakcie dowiadywała się różnych medycznych ciekawostek. Naprawdę odnosiłam wrażenie, że autorka zwraca się właśnie do mnie - zresztą na początku książki znajdujemy dedykację: "Dedykuję tę książkę Twojemu ciału".

Większość kwestii około zdrowotnych wyjaśniona jest logicznie i klarownie - w niczym nie przypomina (znienawidzonego przeze mnie w latach szkolnych) podręcznika do biologii - no, może oprócz niektórych tabel. Ale też mój sposób patrzenia na te tabele uległ drastycznej zmianie - kiedyś musiałam ich treść "wykuwać", teraz natomiast szukam w nich potrzebnych informacji, ile witamin i minerałów znajdę w danym produkcie spożywczym. Wiadomo, "punkt widzenia zależy od... punktu siedzenia".

W tej publikacji znajdziecie ładnie uporządkowane i wyjaśnione porady żywieniowe (jedzenie dużej ilości warzyw i owoców, picie wody, aktywność fizyczna - uchronią nas przed wieloma problemami zdrowotnymi). Niby wszyscy o tym wiemy... ale z praktyką bywa gorzej. Tutaj porady te podane zostały w bardzo przystępny, apetyczny i (niejednokrotnie) humorystyczny sposób.  Genialne, obrazowe porównania pozwalają zrozumieć wiele zawiłości dotyczących naszego organizmu.

Dalej autorka - a w zasadzie autorki - udowadnia, że ruch jest nam niezbędny do prawidłowego funkcjonowania organizmu, a nasze współczesne rozleniwienie jest naszym zabójcą. Rzuca nam pewną prawdę prosto w oczy: ludzie nie musieliby dzisiaj chodzić na siłownię, gdyby ruszali się tyle, ile ludzie z ubiegłych stuleci (kiedy w podstawowych czynnościach nie wyręczały nas maszyny - taką czynnością jest pranie: kiedyś na tarach, dziś brudne ciuszki wrzucamy do pralki). Mój Tata często powtarza, że gdyby młodzi mężczyźni pracowali fizycznie, tak jak on dawno temu, to żadne hantle nie byłyby im do szczęścia potrzebne. Proste życiowe prawdy.

Niewątpliwą zaletą są zamieszczone w książce rozmaite anegdoty z życia aktorki: codziennego jak i tego spędzanego na planie filmowym. Inna rzecz, która mnie ujęła, to osobiste zwracanie się do czytelniczki w stylu: "tak jest, do Ciebie mówię". Naprawdę czułam wtedy, że książka jest skierowana do mnie i o moje zdrowie tu chodzi.

Ciekawe i godne odnotowania jest również to, że przy omawianiu budowy na przykład układu szkieletowego czy mięśni, zamieszczone zostały przykłady z życia wzięte czyli np. mięsień taki a taki pozwala ci na podniesienie siatki z zakupami, a kość taka a taka na obrót i kopnięcie piłki. 

Książka jest wydana naprawdę dobrze: twarda okładka, świetny papier sprawiają, że może być to idealny prezent dla mamy, siostry, przyjaciółki - słowem jakiejś bliskiej Waszemu sercu babeczki.

Jestem zachwycona! ...i cóż, wypadałoby wziąć się za swoje ciało ;-)

Ocena: 6/6



Grubość książki: 2 cm


poniedziałek, 14 kwietnia 2014

Robert Galbraith, Wołanie kukułki

Cieszę się z faktu, że za lekturę "Wołania kukułki" zabrałam się po czterech miesiącach od wydania jej w Polsce. Pierwszy szum już opadł, a ja na spokojnie mogę zastanowić się, jakie uczucia wywołała we mnie lektura tej powieści.

W pewną zimową noc czarnoskóra supermodelka Lula Landry wypada z balkonu swojego mieszkania. Modelka jest powszechnie znana, nie dziwi więc fakt, że wkrótce przed apartamentowcem gromadzą się tłumy dziennikarzy, żądnych sensacji. Policja w toku śledztwa stwierdza samobójstwo, lecz w taką wersję wydarzeń nie wierzy przyszywany brat Luli - John Bristow. Zwraca się on do prywatnego detektywa Cormorana Strike'a, by pomógł mu w odnalezieniu sprawcy (rzekomego) morderstwa. Cormoran jest weteranem wojennym z Afganistanu. Karierę w wojsku zakończył, gdy stracił połowę nogi. Jest cyniczny, zmęczony życiem, na dodatek ledwo rozstał się z kobietą i chwilowo śpi we własnym biurze, bo nie ma mieszkania. Do tego sytuacja w pracy jest nieciekawa - jego biuro tonie w długach. Biuro pracy tymczasowej przysyła mu asystentkę, na którą go w zasadzie nie stać. Ale Robin oprócz urody, posiada również inne zalety. Jest zaradna, inteligentna, dyskretna, pomysłowa, a do tego praca detektywistyczna zaczyna się jej podobać. Mamy więc ciekawą parę - specyficznego detektywa oraz jego pełną zapału, młodą asystentkę.

Akcja toczy się w zasadzie - jak na kryminał - dosyć wolno. Dzięki temu możemy nieco podelektować się serwowanym nam językiem. A język dopracowany został w najmniejszych szczegółach - każdy z bohaterów ma swój sposób mówienia, co dodaje uroku całej lekturze. Bardzo dokładnie poznajemy sposób działania małego biura detektywistycznego - z mozolnym zbieraniem informacji, poczuciem bezsensu, gdy wydaje się, że "śledztwo" nie posuwa się do przodu, ale też z zalążkami informacji, które po zebraniu i połączeniu z innymi tworzą wykwitną mozaikę (niczym puzzle - dokładamy po jednym, aż naszym oczom ukazuje się na przykład cudowny krajobraz) i wszystko staje się jasne. Autor (a w zasadzie autorka) bawi się z nami, czytelnikami w kotka i myszkę - co chwila kieruje nasze podejrzenia w inną stronę.

Mamy tu niesztampowych bohaterów, a ich stylizacje językowe w niektórych momentach były tak genialne, że płakałam ze śmiechu - mam tu na myśli dialog w pubie pomiędzy pijanym Cormoranem a Robin (jak dla mnie mistrzostwo! kto czytał, ten wie, o czym mówię).

Jak już pisałam, cała akcja toczy się stosunkowo wolno. Jeśli liczycie na dreszcz emocji i szybkie przewracanie kolejnych stron w kosmicznym tempie, to nie sięgajcie po "Wołanie kukułki".

Zasmuca mnie fakt, że chwyt, po jaki sięgnęła J.K.Rowling jasno pokazuje, że początkujący, nieznany nikomu pisarz - choćby nie wiem, jak fantastycznie władał piórem - może nie zostać dostrzeżony. Dopiero, gdy po kilku miesiącach ujawniono, kto kryje się za pseudonimem Robert Galbraith, sprzedaż książki podskoczyła (do tego momentu sprzedano jedynie bodaj 1500 egzemplarzy). Obce nazwisko budzi podejrzenia albo... nieufność. Szkoda, wielka szkoda. No cóż, nie piszę po to, by użalać się nad losem początkujących pisarzy, ale by przedstawić Wam mechanizmy działania rynku wydawniczego.

Coraz bardziej zaczynam doceniać pióro pani Rowling (przygody Harry'ego poznałam do czwartego czy piątego tomu i obiecuję sobie, że za jakiś czas zacznę od początku - klasykę warto znać w całości a nie "po łebkach") za umiłowanie szczegółu. Wiem, że brzmi to dziwacznie, ale naprawdę cenię sobie książki, w których oprócz smakowitej treści, znajduję piękny język, uwzględniający bogactwo szczegółów.  "Trafnym wyborem" byłam lekko rozczarowana, więc tym większa moja radość, że ten kryminał znacznie bardziej przypadł mi do gustu. Zarówno język, jak i konstrukcja psychologiczna poszczególnych bohaterów powodują, że lektura była dla mnie przyjemnością. 

Książka jest pierwszą z cyklu serii powieści kryminalnych. Już wiem, że z chęcią zajrzę do nich, by przekonać się, czy Rowling/Galbraith trzyma formę...

Grubość książki: 3,40 cm

piątek, 11 kwietnia 2014

Grzegorz Kramer, Męskie serce - z dziennika Banity

Mężczyźni od kobiet różnią się między innymi tym, że niezbyt chętnie rozmawiają o uczuciach. A o swoich własnych to już w ogóle. Większość czytelniczek zgodzi się ze mną, że czasem wycisnąć jakieś zdanie na temat odczuć, uczuć własnego partnera jest niezwykle trudno (i nie mówię tu o przymusowym wyznawaniu miłości). Faceci swoje serducha otwierają tylko przed zaufanym gronem osób. Zdarza się i tak, że nikogo nie wtajemniczają i nie dopuszczają do wrót... To niefortunne wyjście z sytuacji. Każdy z nas powinien poznać swoje serce, by móc swobodnie iść za jego głosem.

Od razu przejdę do sedna: jest to lektura raczej dla wierzących. Autor już we wstępie zaznaczył, że nie pisał podręcznika o tym, jak być mężczyzną - gdyż takich i tak istnieje już wiele. Ta cieniutka książeczka jest wynikiem pewnego doświadczenia - ksiądz Kramer przez pewien czas pisał króciutkie komentarze do Litanii do Najświętszego Serca Pana Jezusa. Uznał ją bowiem za skarbnicę inspiracji dla mężczyzny. Przyznaje, że początkowo uznawał w głębi serca ten sposób modlitwy za dobry dla nieco starszych od niego ludzi. Przyszło jednak natchnienie i to właśnie w tej Litanii znalazł inspirację. Do wspólnej z nim wędrówki zaprasza wszystkich mężczyzn: zarówno silnych, jak i słabych, tych mniej oraz tych bardziej pewnych swojej męskości (odrzućcie pojęcie męskości znane z popularnych czasopism - nie o to tu chodzi!). Zaprasza także kobiety, wierząc że rozważania zawarte w tej książce zainspirują je do wspierania bliskich im mężczyzn: mężów, braci, synów czy ojców w wypełnianiu ich misji.

Każda refleksja poprzedzona jest jednym (lub dwoma, sporadycznie trzema) wersem wymienionej wcześniej Litanii. Pierwsza z nich zaczyna się od słów: "Serce Jezusa, Syna Ojca Przedwiecznego". Każda z nich nawiązuje do poszczególnych kolejnych wersów Litanii. Grzegorz Kramer snuje refleksje na temat bycia Bożym synem; o szukaniu odpowiedzi na istotę męskości; o pojęciu majestatu i godności; o gorliwości i chęci wymierzania sprawiedliwości czy o tym, jak nie grać "twardziela"...  Każda z tych refleksji zakończona jest modlitwą powiązaną tematycznie z poruszanym wcześniej wątkiem. 

Zastanawiając się nad kwestią serca Jezusa, które zostało "utworzone" w wyniku niepokalanego poczęcia, pisze autor tak:

Mężczyzna nie istnieje bez kobiety. Tylko w kobiecie Bóg zamieszkał w TAKI sposób i nie można o tym zapominać. (s.13)

a kilka linijek wcześniej:

Kobieta jest ważna w historii każdego mężczyzny. Od niej się zaczyna, od niej zależy nasze życie. W odmiennym poczęciu Jezusa widzę podkreślenie właśnie tej roli. To ona bierze na siebie ciężar troski o tego mężczyznę. (s.13)

Nie cytuję tego tylko dlatego, że jestem kobietą i potrzebuję się na przykład dowartościować. Cytuję, ponieważ nigdy nie patrzyłam z tej perspektywy na kwestię poczęcia Jezusa, a jest ona konkretna i ma solidne uzasadnienie.

Ciężko mi uwierzyć, że taka cieniutka lektura pomieściła tyle ważnych spraw. Napisał ją ksiądz, ale jest w niej tak wiele prawd dotyczących zwykłych ludzi, że myślę sobie, iż musi być z autora całkiem niezły psycholog, skoro tak wiele wie o świeckim życiu i świeckich bolączkach. Jego celne spostrzeżenia wbijały mnie czasem w fotel - nie spodziewałam się takiej treści w tak małej objętości, a tu proszę - miłe zaskoczenie i ciekawa intelektualna przygoda.


Grubość książki: 0,80 cm

czwartek, 10 kwietnia 2014

Jean Philippe Arrou-Vignod, Jaśki. Repeta

Wyobraźcie sobie rodzinkę, w której jest aż sześciu chłopaków. Wiem, wiem, to wymaga uruchomienia wyobraźni - dzisiejsze rodziny mają na ogół maksymalnie dwójkę, trójkę pociech. A w "Jaśkach" mamy do czynienia aż z szóstką - do tego szóstką chłopaków.

Ich tata, umysł konkretny i praktyczny, postanowił nie trudzić się nazywaniem każdego syna innym imieniem, lecz nazwał ich kolejno, od najstarszego: Janem-A, Janem-B, Janem-C itd. Myślicie, że łatwo jest wychowywać taką rozbrykaną gromadkę? Wiążą się z tym ogromne trudności, tym bardziej, że każdy Jan jest indywidualistą. Jan-A jako najstarszy, uważa się za najmądrzejszego; bywa marudny, podejrzewam że to dlatego, iż z jedynaka stał się nagle (tylko) starszym bratem; wchodzi w okres dojrzewania, co wiąże się oczywiście z wieloma perypetiami; interesuje się modą i (do czego głośno się nie przyznaje) dziewczynami. Jan-B - lekko pucołowaty chłopiec, jego marzeniem jest zostanie tajnym agentem, lubi czytać; w książce jest narratorem, więc to z jego perspektywy poznajemy świat Jaśków; do pewnego momentu nabija się z "wielbicielek" starszego brata - aż sam poznaje ciekawą koleżankę. Jan-C - jest nieco poszkodowany, bo starsi bracia uważają go za małolata, a dla młodszych... jest za stary do zabawy; marzy o obejrzeniu najnowszego Jamesa Bonda, ale nie otrzymał na to zgody od rodziców; w trakcie rozmów często czegoś nie rozumie - dziś potocznie powiedzielibyśmy, że jest "mało kumaty". Jan-D - ha! to urwis, jakich mało; tam gdzie przebywa, zawsze coś (niedobrego) się dzieje. Jan-E - do pewnego momentu najmłodszy rozpieszczany pupilek, śmiesznie sepleniący, co czyni jego wypowiedzi ogromnie zabawnymi. Jan-F - ostatnia latorośl; słynie z tego, że kiedy próbuje mówić, pluje gdzie popadnie.

Rodzice próbują zapanować nad chaosem, jaki tworzą ich synowie - muszę przyznać, że z różnym skutkiem. Mama jest genialna z tym swoim ciągłym powtarzaniem: "grunt to dobra organizacja" - bo rzeczywiście, bez organizacji taka rodzina może sobie nie poradzić. Aczkolwiek tata, głowa rodziny, czasem mnie rozczulał - tym, że nie zawsze sobie radził... Chłopcy przeżywają rozmaite przygody: muszą oswoić się, że do ich pięcioosobowego grona doszedł jeszcze jeden Jan, próbują potajemnie wybrać się na kinowy seans czy organizują pierwszą zabawę urodzinową w towarzystwie dziewcząt.

Humor - to jedno z ogniw tej opowieści. Mamy tu do czynienia nie tylko z żartami słownymi - również rozmaite przygody chłopców pobudzały mnie do śmiechu. W niektórych momentach absurd gonił absurd, ale chyba o to właśnie o to autorowi chodziło. Samo nazwanie swoich dzieci praktycznie tym samym imieniem jest już przezabawne, a gdzie cała reszta... Historię Jaśków czyta się naprawdę lekko i przyjemnie. Perypetie chłopców pozwoliły mi choć na chwilę przenieść się wspomnieniami do mojego dzieciństwa, kiedy to z wakacji wracało się z ogromną ilością piegów oraz... jeszcze większą ilością siniaków i zadrapań na nogach (chodzenie po drzewach czy ściernisku - to było to!).

Ogromną zaletą jest umieszczenie na końcu książki fragmentu pierwszej części przygód Jaśków - to takim niezorientowanym czytelnikom (jak ja) pozwoliło rozeznać się nieco w temacie. Bowiem "Jaśki. Repeta" to kontynuacja wcześniejszych "Jaśków", których niestety nie miałam przyjemności przeczytać. 

Przygody tych sympatycznych, rozbrykanych urwisów polecam również ze względu na ich normalność. Daleko im do Harry'ego Pottera. To zwyczajni chłopcy wychowujący się w rodzinie wielodzietnej. Bohaterowie nie są wyidealizowani: chłopcy przeżywają zarówno wzloty, jak i upadki. Mierzą się z niepowodzeniami, różnymi perypetiami w szkole i poza nią. Dzięki temu, że oprócz zalet, mają też wady - mogą się z nimi utożsamiać młodsi czytelnicy, do których de facto książka jest skierowana. Udała się ta rodzinka autorowi - niby są zwyczajni, ale że w takiej wieloosobowej rodzinie z reguły nie jest nudno, to właśnie autor próbował nam jakoś apetycznie przedstawić. I w mojej ocenie udało mu się to.


Serdecznie polecam!

Grubość książki: 2,20 cm

poniedziałek, 7 kwietnia 2014

Manula Kalicka, Szczęście za progiem

Tak wciągającej powieści dla kobiet już dawno nie czytałam. Przyznam szczerze, że nie oczekiwałam szczególnych fajerwerków po przeczytaniu opisu na okładce. Zostałam mile zaskoczona.

Żywiołowa dwudziestolatka Gosia postanawia wyrwać się ze swojej zapyziałej, zabitej deskami wioski i wyruszyć w wielki świat. Wie, że nie chce spędzić reszty swojego życia wegetując jak jej koleżanki z odzieżówki, z bandą dzieci u boku i mężem lubiącym "delektować się" napojami wysokoprocentowymi. To twarda babeczka, która wie, że - aby zdobyć sukces w metropolii - trzeba zacisnąć zęby i ciężko pracować. Każdego dnia zaciekle walczy o lepszą egzystencję. Po przybyciu do Warszawy z trudem zdobywa nocleg. Przewrotnie można napisać, że uśmiecha się do niej szczęście i znajduje w końcu pracę w klubie peep-show. Nie jest to szczyt jej marzeń, ale musi od czegoś zacząć. Nie marnuje żadnej wolnej chwili - jest głodna wiedzy i dokształca się, systematycznie buszując w bibliotece i chodząc na kursy (językowy i informatyczny). Zdaje sobie sprawę, że może się jej to opłacić. Fortuna uśmiecha się do niej szybciej niż myślała. Nawet marzenia o księciu z bajki znajdują swoje urzeczywistnienie. Tylko sama Małgosia już nie wie, czy właśnie o to jej chodziło...?

Perypetie głównej bohaterki są w powieści "Szczęście za progiem" opisane w sposób tak lekki, zabawnie inteligentny, że kolejne strony pochłaniałam w zastraszającym tempie. Lubię sięgać po literaturę przeznaczoną konkretnie dla kobiet, ale pani Manula Kalicka zaserwowała mi tak smakowitą lekturę, że od tej pory ciężko będzie innym przeskoczyć ten pułap. Dlaczego? Z prostej przyczyny.

Oprócz genialnych, zabawnych, okraszonych nutką dekadencji dialogów, mamy tam cudownie skonstruowane postaci bohaterów. Gosia nie jest taką sobie zwykłą "szarą gąską", ludzi na których trafia w swojej warszawskiej drodze nie da się jednoznacznie zaszufladkować (nawet starsze stateczne panie - jak się okazuje - mogą mieć swoje "za uszami"). Postaci pani Irenki, pani Józi i jej brata to czysta apoteoza mądrości przychodzącej z wiekiem. Spora część ich dialogów, dyskusji to "cud, miód i orzeszki" na moje spragnione humoru serducho. Kolejną zaletą tej powieści jest fakt, iż zostało tam przemyconych sporo ciekawostek muzycznych i literackich. Uwielbiam, po prostu rozpływam się zawsze, ilekroć dana lektura zachęca mnie, inspiruje do dalszych poszukiwań, do pogłębiania swojej wiedzy. Mam tak już od lat. W trakcie studiów ta przypadłość się pogłębiła, ale potem - w prozie życia - nieco ucichła. Ale kiedy czytam takie właśnie zmuszające do literackich (czy też muzycznych) wypraw poszukiwawczych lektury, to czuję w sobie zew szperacza. I chcę więcej i więcej. Wtedy nawet pewna naiwność wyzierająca z kart powieści mi nie przeszkadza.

Autorka zadebiutowała wygrywając konkurs Świata Książki na powieść dla kobiet. Jako dziennikarka stale współpracuje z tygodnikiem "Polityka". Tym razem wydanie drugie poprawione miałam przyjemność przeczytać dzięki Wydawnictwu Szara Godzina. W wolnych chwilach z pewnością sięgnę po pozostałe powieści Manuli Kalickiej. Czekam z niecierpliwością na tę czytelniczą przygodę.


Grubość książki: 1,90 cm


Za egzemplarz recenzencki dziękuję portalowi Sztukater oraz Wydawnictwu Szara Godzina 

niedziela, 6 kwietnia 2014

Ana Veloso, Bądź zdrowa, Lizbono

Jak już pewnie wiecie, mam słabość do sag rodzinnych. Lubię do czasu do czasu zanurzyć się w perypetie jakiejś familii, poznawać losy poszczególnych jej członków, patrzeć jak dorastają kolejne pokolenia i delektować się poplątanymi historiami miłosnymi. Taką już jestem uczuciową babeczką i bardzo mi z tym dobrze :-)

Akcja powieści Any Veloso rozpoczyna się w 1908 roku w Portugalii i toczy się aż do 1974 roku. Dzieje bohaterów rozgrywają się przez prawie cały XX wiek, a tłem dla nich są rozmaite wydarzenia historyczne (dwie wojny światowe czy dyktatura polityczna).
Piętnastoletnia Juliana Carvalho jest córką właściciela plantacji dębu korkowego w malowniczej prowincji Alentejo. Juju - bo tak mówią na nią bliscy - potajemnie spotyka się z Fernandem Abrantesem - chłopakiem pochodzącym z biednej, wiejskiej rodziny. Jest on ambitnym młodzieńcem, pragnącym wyrwać się ze swojego światka i oderwać od chłopskich korzeni. Juju i Fernando znają się i przyjaźnią od dziecka. Z czasem jednak coraz bardziej muszą ukrywać swoją znajomość, tym bardziej, że z przyjaźni przeobraziła się ona w miłość. Różnice w pochodzeniu - na tamte czasy to była przepaść, mezalians, a młodzi nie mieli tyle sił, by przeciwstawić się powszechnie obowiązującym normom społecznym. Kiedy okazuje się, że Juju spodziewa się dziecka, pod wpływem impulsu postanawia wyjść za mąż za chłopaka z tak zwanego "dobrego domu". Rui da Costa juz od jakiegoś czasu starał się o rękę dziewczyny, więc decyzja ta nikogo specjalnie nie zaskoczyła. Najgorsze dla Juju jest (oprócz niemożności życia z ukochanym mężczyzną) jednak to, że sama do końca nie wie, który z mężczyzn jest ojcem jej dziecka (wiem, że to zaczyna brzmieć jak skrót jakiejś telenoweli:P). Wybiera opcję "wygodnego życia" z facetem, którego nie kocha, a jedynie lubi. Drogi Juju i Fernanda rozchodzą się, każde idzie w swoją stronę. Po pewnym czasie do Juju dociera, jak bardzo kocha Fernanda i że jej życie bez jego obecności jest jałowe. Natomiast Fernando, jak na faceta przystało "wraca na ziemię" - wyjeżdża z Belo Horizonte w Altenejo, realizuje swoje dziecięce marzenia i zostaje pilotem wojskowym. Los płata figle, więc często drogi Juju i Fernanda krzyżują się. A wtedy - dzieje się, oj dzieje...

Echa dawnych decyzji - odzywają się po latach. Tajemnica goni tajemnicę, a pełnokrwiści bohaterowie sprawiają, że lektura powieści Any Veloso jest przyjemnością.

Nie potrafię jednak klarownie wytłumaczyć, co za myśl kołacze mi z tyłu głowy. Powieścią się delektowałam, ale z jakichś przyczyn miałam czasem wrażenie, że oglądam brazylijski serial (czytaj: telenowelę). Do tej pory nie wiem, co było tego przyczyną - gdybym jednak miała porównywać, to saga Sarah Lark zdecydowanie bardziej przypadła mi do gustu (a raczej: skradła moje serce). Może istotne znaczenie ma również tło i sceneria wydarzeń? Może Nowa Zelandia zauroczyła mnie bardziej niż Portugalia? Nie jest to jednak mankament, przez który "skreśliłabym" całkowicie tę barwną historię. Piękny język, intrygujące wydarzenia i brzemię przeszłości - chociażby dla nich warto sięgnąć po książkę "Bądź zdrowa, Lizbono". Uczuciowym kobietkom ceniącym zawiłe rodzinne historie - jak najbardziej polecam.

Grubość książki: 2,90 cm

sobota, 5 kwietnia 2014

Benjamin Weiser, Ryszard Kukliński. Życie ściśle tajne

Ostatnio stwierdziłam, że powinnam była urodzić się chłopcem (zresztą ponoć miałam nim być - mama nie zrobiła X lat temu badania USG, więc sama nie była pewna płci dziecka) - zamiłowanie do tajnych agentów, ich misji to w zasadzie domena płci męskiej. A ja odkąd pamiętam interesowałam się takimi fascynującymi historiami - najpierw było oglądanie filmów akcji, filmów szpiegowskich i słuchanie o różnych teoriach spiskowych w towarzystwie taty, a później męża.

Nie tak dawno zaczytywałam się w historii rotmistrza Nałęcz-Sosnowskiego w "Operacji Reichwehra", a teraz przyszedł czas na poznanie tajnego życia Ryszarda Kuklińskiego (ps. Jack Strong, Mewa) - pułkownika Ludowego Wojska Polskiego, zastępcy szefa Zarządu Operacyjnego Sztabu Generalnego (do którego wiele lat wcześniej należał Jerzy Sosnowski - przypomnienie), który chcąc chronić Polskę przed zakusami Związku Radzieckiego zdecydował się na prowadzenie podwójnego życia.

Benjamin Weiser przez wiele lat zajmował śledztwami dziennikarskimi współpracując z "Washington Post"; pisuje na tematy dotyczące terroryzmu oraz prawa. Autor przez 12 lat badał archiwa CIA i potajemnie spotykał się z Ryszardem Kuklińskim. W 1992 roku przeprowadził z nim wywiad-rzekę. Nie byłby dobrym dziennikarzem śledczym, gdyby nie weryfikował wypowiedzi pułkownika. Mamy więc tu zebrane opinie nie tylko agentów CIA, ale również polityków polskich: od Siwickiego, przez Kiszczaka aż do samego Jaruzelskiego. W swojej książce "Ryszard Kukliński. Życie ściśle tajne" odtwarza przebieg całej współpracy pułkownika z amerykańskimi służbami. Pokazuje, jakie metody i techniki stosowano, by chronić życie Mewy i jego bliskich.

Dla jednych bohater, dla innych zdrajca. Oceniać jest najłatwiej, warto jednak przy tym pamiętać, że Kukliński poświęcił dobro swoje i swojej rodziny, by Polska nie dostała się całkowicie w sowieckie ręce.
Pułkownik miał wgląd w ściśle tajne dokumenty wojskowe, plany operacyjne i zdawał sobie sprawę, jak Rosja zamierza wykorzystać nasz kraj do swoich celów. Nie podobało mu się, w jakim kierunku to wszystko zmierzało - nie zamierzał zabijać rodaków tylko dlatego, że taki na przykład byłby radziecki rozkaz. Trzeba pamiętać, że Polska po II wojnie światowej nie była prawdziwą Polską - komunizm był narzucony z góry i nie było nic do gadania. O ironio, pułkownik Kukliński był mocno zaangażowanym wojskowym, działającym w tamtym reżymie. Nie chciał jednak iść za tłumem i potulnie zgadzać się z decyzjami Rosji, więc rozpoczął swoją własną walkę o prawdziwą polskość. Z własnej nieprzymuszonej woli nawiązał kontakt z amerykańskimi służbami CIA (choć początkowo chciał się skontaktować z amerykańskim wojskiem), by walczyć o wolność Polski.

Po tej lekturze Ryszard Kukliński jawi się jako polski James Bond. Nie do końca jestem przekonana do AŻ tak wyidealizowanego obrazu pułkownika, ale wiem też, że nie miał łatwego życia. Egzystowanie w ciągłym strachu, czy nie zostanie się przyłapanym, niemożność "wygadania się" rodzinie czy najbliższym przyjaciołom - to musiało powodować ciągłe napięcie. Był to jednak człowiek, wierzący w swoje ideały, kochający swój kraj i ubolewający, że nie dane mu było w nim żyć. Bolało go również to, że w kraju postrzegano go jako zdrajcę narodu i jego dobre imię zostało zszargane. Mogę sobie wyobrazić, co czuli ówcześni wojskowi - ich najlepszy pułkownik działał (w ich ocenie) na niekorzyść swojego państwa. Ale to samo wojsko strzelało do polskich obywateli - mając w założeniu ich obronę. Czy to ten sam kaliber "zdrady"? Czy na pewno możemy mówić o zdradzie w przypadku pułkownika Ryszarda Kuklińskiego?

To historia szpiegowska godna polecenia każdemu, kto chciałby orientować się w podstawowych kwestiach politycznych. Genialnie prezentuje mechanizmy funkcjonowania CIA oraz Sztabu Generalnego.
W sieci znalazłam piękne określenia: to "historia szpiegostwa, historia życia na krawędzi i historia miłości do ojczyzny", ktoś inny napisał "opowieść szpiegowska o Konradzie Wallenrodzie naszych czasów". Podpisuję się pod nimi obiema rękami. Czyta się jak najlepszą powieść sensacyjną. Gorąco polecam.

Grubość książki: 1,50 cm

Za udostępnienie egzemplarza dziękuję portalowi SZTUKATER oraz Wydawnictwu Świat Książki

piątek, 4 kwietnia 2014

Stosikowo #8

 Dawno nie prezentowałam żadnego stosiku. Ostatniej sorty książek recenzenckich jakoś nie uwieczniłam na zdjęciach, ale najnowszą za to wczoraj obfotografowałam wczoraj i poniżej prezentuję - jak zwykle jest to totalny misz-masz:  

 

Na pierwszym i drugim zdjęciu zdjęciu (od góry): 

- Szacunek ulicy - 50 cent, Laura Moser
- Szczęście za progiem - Manula Kalicka
- Tajny raport Milingtona - Martin Zelenay
- Ja, kobieta. Jak pokochać i zrozumieć swoje ciało - Cameron Diaz, Sandra Bark
- Big Beat - Marcin Jacobson, Marek Karewicz




















Na trzecim zdjęciu (od góry):

- Równowaga Twoich Hormonów, Równowaga Twojego Życia - Claudia Welch
- Rozmowy z hinduskim Mistrzem - Agnieszka Kawula
- Magia mózgu - Philip H.Faber
- Strzeżone sekrety Alchemii - Mark Stavish
 



Poniżej (stosik dziecięcy):
- Piotruś Pan i Wendy - J.M.Barrie
- Czworo dzieci i "coś" -Jacqueline Wilson
- Jaśki. Repeta - Jean-Philippe Arrou-Vignod


Stosik religijny:
- Pod skrzydłami aniołów przez cały rok - Alberto Vela
- Biblia na każdy dzień - praca zbiorowa




Trochę się tego nazbierało :) Powoli zaczynam się zastanawiać, gdzie zaczynać układać mój księgozbiór. Trzeba będzie namówić Szanownego Małżonka na zainstalowanie jakichś dodatkowych półek :*:)

Wczoraj zaczęłam się już zaczytywać historią "Jaśków" i jestem ogromnie usatysfakcjonowana - warto się przenieść w krainę dzieciństwa :D

Widzicie coś dla siebie? Jesteście ciekawi którejś książki? :)

PS. Przepraszam za jakość zdjęć, ale tak bardzo chciałam uwiecznić te stosiki w pełnym słońcu - a nie jestem profesjonalna w cykaniu fotek, więc wyszło jak wyszło :P

czwartek, 3 kwietnia 2014

Robert Kirkman, Jay Bonansinga, The Walking Dead. Żywe Trupy. Upadek Gubernatora (część pierwsza)

Na początku był... komiks, później pojawił się serial, który zdobył rzesze fanów na całym świecie. Aż ostatecznie nadszedł czas na powieści opowiadające historie kultowych postaci.

Zacznę może od niewielkiego usprawiedliwienia - nie miałam bowiem do czynienia ani z komiksem ani z serialem (przepraszam! - jedynie ze ścieżką dźwiękową tego ostatniego;) - mąż jest zagorzałym fanem, więc nawet zamknięte drzwi pokoju mi nie pomagały), więc oceniam "The Walking Dead. Żywe Trupy. Upadek Gubernatora" tylko i wyłącznie na podstawie lektury (oraz paru spostrzeżeń i uwag mojego męża). Dlatego też moja opinia będzie w pewien sposób niepełna, ale liczę na zrozumienie.

Akcja rozkręca się dosyć długo, dopiero po pewnym czasie mogłam stwierdzić, że wciągnęłam się w nią. Trafiamy do - na pozór spokojnego - miasteczka Woodbury, w którym urzęduje Philip Blake, życzący sobie, by zwracać się do niego per Gubernator. Próba zamachu się nie powiodła, więc Gubernator nadal ma swój "stołek". Blake jest naprawdę dziwnym typem (odnosiłam wrażenie, że był nie lepszy niż same żywe trupy) - rządzi tak, jak rządzi, bywa nieprzewidywalny, ale równocześnie ma się za Obrońcę Uciśnionych. Gubernator uznaje prostą zasadę, że ludziom potrzeba jedzenia i ... rozrywki ("chleba i igrzysk"). I właśnie z tym pierwszym bywają problemy. Pewnego razu do Woodbury trafia niewielka grupa ocalałych (pochodzących z innej społeczności) i sytuacja ulega zmianie. Kiedy pod murami miasta zostaje złapana dwójka mężczyzn oraz kobieta, Gubernator (mając taką wizję "ochrony" sennej mieściny) postanawia ich uwięzić. W skład tej grupki wchodzą Rick, Glenn oraz Michonne (postaci znane z komiksu i serialu).

"The Walking Dead. Żywe Trupy. Upadek Gubernatora" nie jest ujednolicona pod względem narracji. Poszczególne sytuacje poznajemy z perspektywy albo samego Gubernatora albo Lilly Caul (postać z poprzedniego tomu - jak wyszperałam w sieci). Pojawia się też narracja trzecioosobowa, więc generalnie pod tym względem (przynajmniej początkowo) ciężko było mi się połapać - pamiętajcie proszę, że jestem zombiakowym laikiem!

Tytułowy "bohater" to postać, która powodowała u mnie mieszane uczucia - w większości jednak czekałam, aż ktoś w końcu ukróci jego specyficzne rządy.

Od męża wiem, że akcja książki odbiega dosyć od fabuły serialu, ale zdaję sobie sprawę, że media rządzą się swoimi prawami. Żałuję nieco, że nie miałam okazji rozpocząć czytania serii od "Narodzin Gubernatora" - to ułatwiłoby mi zrozumienie niektórych wydarzeń i postaci (oraz ich zachowań).

A teraz powiem coś, co wielu pewne zadziwi. Prawda jest taka, że to nie są "moje klimaty". Spróbowałam, wiem już o czym mowa, kiedy słyszę "The Walking Dead", ale ani postaci, ani fabuła nie zachęciły mnie do dalszej przygody z "Żywymi trupami". Po prostu - umęczyłam się nieziemsko (prawie jak podczas czytania niektórych niechcianych, ale obowiązkowych lektur szkolnych) i wiem, że drugi raz do tej rzeki nie wejdę. Jak to mówią: "Sorry Winnetou!". Chciałam przekonać się na własnej skórze, czym tak bardzo zachwyca się mój małżonek, ale już wiem, że tej pasji, fascynacji nie będę z nim dzielić.

Grubość książki: 1,70 cm

Za udostępnienie egzemplarza dziękuję portalowi SZTUKATER oraz Wydawnictwu Sine Qua Non

środa, 2 kwietnia 2014

O marcu słów kilka...

Kolejne krótkie podsumowanie - dzięki niemu nieco porządkuję swoją wiedzę o tym, ile przeczytałam:-)

Jak do tej pory jestem zadowolona, choć wiem, że miałam kilka dni, w których czytanie szło mi opornie - za to później, po takiej przerwie - jeszcze bardziej wygłodniała rzuciłam się na kolejne lektury.

Przeczytałam w minionym miesiącu 14 książek (od stycznia odnotowuję tendencję spadkową). 

Łącznie przeczytałam 4357 stron, co daje średnio 140 stron dziennie (poprzedni miesiąc był znacznie lepszy pod tym względem, bo wtedy wychodziło bodaj ponad 200 stron dziennie).

Jeśli chodzi o wyzwanie "Przeczytam tyle, ile mam wzrostu" to przeczytałam kolejne 31,7 cm. Mój wzrost 173 cm - 43 cm (styczeń) = 130 cm - 40,5 cm (luty) = 89,5 - 31,7 (marzec) = do przeczytania pozostało mi jeszcze 57,8 cm. Ilość przeczytanych "cm" w tym miesiącu spadła, ale liczę się z tym - na wiosnę coraz częściej wychodzę z domu i na czytanie pozostaje mniej czasu.

Napisałam 21 postów, z czego 16 to recenzje książek. 

Poniżej inspiracje, czyli to, co mnie zachwyca:

popcorn.pl
 zszywka.pl



Lara Pizzorno, Zdrowe kości

Postanowiłam na wiosnę nieco doszkolić się z innych dziedzin - czytając można się nie tylko zrelaksować, ale również dowiedzieć wielu różnych ciekawych rzeczy. Jedną z takich dziedzin, o których do tej pory niewiele czytałam, jest zdrowie i to o nim będzie dziś tu mowa.

Wiem, że jest to lektura, którą chciałabym się podzielić z moimi bliskimi i zamierzam to uczynić przy najbliższej nadarzającej się okazji.

Publikacja autorstwa Lary Pizzorno (dyplomowanej masażystki) porusza temat osteoporozy, która obecnie zdaje się być plagą dotykającą coraz większą liczbę ludzi. Autorka dowodzi, że często leki, które powinny pomagać, mogą nam bardzo zaszkodzić. W "Zdrowych kościach" omówione zostały przyczyny powstawania osteoporozy, sposoby jej uniknięcia lub znacznego wyeliminowania. Pizzorno w przystępny sposób omawia wyniki najnowszych badań, dzięki którym zapobieżenie tej chorobie jest możliwe.
Warto nadmienić, że u samej autorki w wieku 50 lat zdiagnozowano kruchość kości - ta książka powstała, by opinia publiczna poznała bardziej naturalne metody walki z chorobą niż zażywanie farmaceutyków (przez panią Pizzorno określanych mianem 'parafarmaceutyków').

W "Pochwałach dla książki" umieszczono kilkanaście pochlebnych opinii o niniejszej publikacji. W wielu z nich podkreślano, że wiadomości są tu zaprezentowane w sposób przystępny, zrozumiały dla każdego. Coś w tym jest, ale nie byłabym sobą, gdybym nie dojrzała jakiegoś mankamentu. Otóż "Część 2" (za chwilę omówię dokładniej podział książki) emanuje nadmiarem naukowych pojęć i nazw leków. Po lekturze tych stron wiem mniej więcej, o czym autorka pisała, ale gdybym miała "przed tablicą" opowiedzieć o tym własnymi słowami - to byłaby kompletna klapa. Podawane nazwy leków dotyczą wyłącznie Ameryki - i choć autorka tłumaczy, dlaczego nie podano nazw odpowiedników polskich - to wyjątkowo mnie to drażniło.

"Zdrowe kości" są podzielone na cztery części: w pierwszej omówione zostały grupy podwyższonego ryzyka zachorowania na osteoporozę, w drugiej - ostrzeżenia przed medycyną konwencjonalną (a konkretnie przed zażywaniem parafarmaceutyków opartych na bifosfonianach) w próbie leczenia kości, w trzeciej - omówione przyczyny (czyli wszystko, co zwiększa ryzyko osteoporozy), a w czwartej - propozycje, co robić, by zachować mocne kości przez całe życie. Druga część najmniej przypadła mi do gustu. Ciągłe powtarzanie naukowych terminów i nazw leków psuło mi przyjemność lektury. Na szczęście z pozostałych części publikacji zapamiętałam więcej, gdyż zdecydowanie lepiej mi się je czytało. Książka opatrzona została wieloma tabelami, z których możemy się dowiedzieć, po jakie produkty warto sięgać, chcąc zapewnić zdrowie swoich kości.

Z niuansów, które mnie zaskoczyły wymienię przynajmniej dwa - do tej pory nie zdawałam sobie sprawy, w czym zawarta jest spora ilość wapnia (głównego budulca naszej masy kostnej) - oprócz oczywiście przetworów mlecznych. Szokiem było dla mnie to, że przykładowo 1/4 szklanki sezamu zawiera więcej wapnia niż szklanka krowiego 2% mleka. Chyba będę musiała częściej podbierać mężowi sezamki. Druga sprawa - spożywanie między innymi cukrów rafinowanych zakwasza organizm i osłabia nasze kości. Nie wiedziałam, że nasz genom (który od Paleolitu zmienił się zaledwie o 0,01%) przyzwyczajony jedynie do spożywania małych ilości miodu (naturalnego zdrowego "cukru"), nie radzi sobie z tą masą cukrów, jakie mu fundujemy. 

"Szlachetne zdrowie..." - warto pamiętać, że nie będziemy wiecznie młodzi i zdrowi. Warto więc zawczasu "wziąć się za siebie" i skorzystać chociaż z niektórych porad autorki, jak chociażby spożywanie większej ilości zieleniny czy uprawianie jakiegoś sportu.

Nie będę Wam tu ściemniać, że "musicie" przeczytać tę publikację. Nie każdego kręci czytanie o chorobach. Jednak, jeśli macie w rodzinie kogoś, kto z zmaga się z kruchością kości, to możecie podsunąć mu chociażby tytuł tej książki.


***
Za egzemplarz recenzencki dziękuję portalowi SZTUKATER oraz Wydawnictwu Vital
***

Ta recenzja bierze udział w wyzwaniach: Przeczytam tyle, ile mam wzrostu (2 cm) oraz Czytamy literaturę amerykańską.