czwartek, 25 lipca 2013

Anna Ficner-Ogonowska, Alibi na szczęście


Do przeczytania książki niejako „zmusiła” mnie sytuacja. W ramach prezentu ślubnego od mojego brata dostaliśmy m.in. drugą część historii autorstwa pani Ficner-Ogonowskiej, czyli „Krok do szczęścia”. Jako że nie lubię zaczynać takich opowieści od środka ani od końca, postanowiłam wypożyczyć „Alibi na szczęście”. Jest to nieco specyficzna lektura, ale o tym za chwilę.

„Alibi…” przedstawia historię Hanki, nauczycielki języka polskiego oraz jej bliskiej przyjaciółki (jak mówi: „siostry”) Dominiki, młodej pani stomatolog. Hmmm, ciekawie było czytać książkę, w której jedna z głównych bohaterek nosi takie samo imię, jak ja. Na szczęście, a może nieszczęście, powieściowa Dominika jest całkiem inna niż ja – ma dziewczyna chyba ADHD, bo zawsze wszędzie jej pełno. Wracając jednak do treści. Hanka ma za sobą ciężkie przeżycia, o których autorka wciąż napomyka, nie wtajemniczając czytelnika w szczegóły, co było dla mnie bardzo deprymujące. Żeby dowiedzieć się w końcu, co takiego się stało, trzeba przeczytać praktycznie całą powieść. Według mnie informacja ta spokojnie mogła zostać podana znacznie wcześniej. Hania pracuje w szkole, jest ze swojej pracy zadowolona, choć przeżycia z przeszłości nie pozwalają jej na poczucie szczęścia. Często bywa spięta, a gdy przypadkowo poznaje Mikołaja, bardzo długo „zamyka się” przed nim, blokując dostęp do siebie. Swoją drogą ma facet nerwy. Tak długo zabiegać o kobietę… Chapeau bas! :P

Hania bardzo boi się zaangażować, robi krok w przód, a następnie 4 kroki w tył i tak w kółko. W pewnym momencie zaczęło mnie to irytować. Mikołaj zabiega o nią jak tylko się da. Pomaga mu oczywiście przebojowa Dominika, w nosie mająca wszystkie konwenanse. To dzięki niej tym dwojgu w końcu jest do siebie bliżej niż dalej.

Co do samej formy, to wyczuwa się, że jest to debiutancka powieść autorki. Niektóre opisy spokojnie mogłyby być krótsze, pewne wydarzenia również można by opisać zwięźlej. Najbardziej jednak raziły mnie dialogi. Albo były zbyt przesłodzone albo zbyt „drętwe”, a może za bardzo „podręcznikowe”? Nie umiem określić, w czym dokładnie leży problem, ale po prostu przy niektórych zaczęłam „wymiękać”. Wracając jeszcze do minusów powieści: nie bardzo chce mi się wierzyć, aby Mateusz, brat Mikołaja, od braku szacunku względem nauczycielki przeszedł drogę do zakochania się w niej. Śmierdzi mi to, przepraszam za słownictwo, na odległość.



Widzicie na zdjęciu te żółte karteczki? Postanowiłam zaznaczać rozmaite językowe „kwiatki”, które powalały mnie na kolana. Ano właśnie, zapomniałam wspomnieć, że autorka ma jakąś słabość do niezwykle kwiecistego języka oraz słowa „obiecujesz”. Przytoczę tu niektóre zdania, żebyście wiedzieli, o co mi chodzi:

Jego niezbyt niezborne rozmyślania zostały przerwane (…). – chyba powinno być „niezbyt zborne”, ale może się czepiam…?
***

Porównanie zachowania faceta (po okazaniu uczuć kobiecie) do tuszu do rzęs. Że niby i facet i tusz mają to do siebie, że „spływają”…
***

(…) wypaliła, zdając sobie sprawę, że przywaliła właśnie jak łysy grzywką o kant kuli. – ha, to nawet zabawne!
***

„Pies drapał spokój!”, pomyślała, dodając sobie otuchy (…).
***

(…) to wszystko, co teraz przy tobie wydaje mi się proste, bez ciebie znowu zamieni się w labirynt Minotaura. A nici Ariadny ani widu, ani słychu (…).
***

Jakbym wzięła, to ręka, noga, mózg na ścianie, oczy na zawiasach. – znałam to, ale w formie bez tych zawiasów :P
***

- Śpij już, bo mnie rozpraszasz – warknęła zmęczona Dominika.
- Przecież jestem cichutko, jak myszka pod miotłą – szepnęła.
- Ale twój mózg tak hałasuje, ze nie mogę zasnąć (…).
***

Ze mnie taka dama jak z koziego siedzenia instrument dęty.
***

Takich „kwiatków” było znacznie więcej, ale nie miałam siły zaznaczać i wypisywać ich więcej.
Ale znalazłam również warte zapamiętania perełki:

(…) w życiu trzeba czasami dla własnego dobra przemilczeć słowa, które cisną nam się na usta.
*
Bo w życiu to wszystko lepiej smakuje, jak jest przyprawione miłością. Trzeba jej dodawać wszędzie. Gdzie się tylko da. Nie darmo kiedyś Pan Bóg powiedział, że jak się już u Niego spotkamy, to w pierwszej kolejności rozliczy nas z miłości.
*
Mądrych kobiet nie można mieć na własność, bez ograniczeń, na wyłączność.

Na łopatki powalił mnie również niniejszy dialog (pewnie dlatego, że sama z wykształcenia jestem polonistką):

- Zabujałeś się w belferce? – parsknął (…)
- Ile ma lat?
- Nie mam pojęcia, ale chyba jest młodsza ode mnie.
- Czyli młode ciałko pedagogiczne… (…)
- A czego uczy?
- Polskiego.
- To jak Ty będziesz z nią rozmawiał?
- Jak to jak? – zapytał zdziwiony.
- No wiesz, z taką polonistką to trzeba składnie, ładnie, na temat, językiem poetów, bo inaczej to może nie zrozumieć. (…)

Nie jest to powieść najwyższych lotów, ale na wakacje nadaje się jak najbardziej. Za drugą cześć, czyli „Krok do szczęścia” zabiorę się za jakiś czas – najpierw muszę ogarnąć kilka książek z biblioteki, bo terminy gonią…

Ps. Jestem z siebie zadowolona, bo zaczęłam częściej sięgać po książki polskich autorów/autorek. Zawsze to jakiś sukces ;-)

wtorek, 23 lipca 2013

Charlotte Link, Wielbiciel

Uwielbiam książki pani Link. Szczególnie "Dom sióstr" zapadł mi w pamięć. Na "Wielbiciela" czekałam dosyć długo, ale cierpliwość popłaciła.



Kilka słów o treści:

W lasach w pobliżu Augsburga znaleziono zwłoki kobiety, która zaginęła bez śladu kilka lat wcześniej. Policjanci stają przed skomplikowaną zagadką, a pierwszych wskazówek udziela im wakacyjna znajoma zamordowanej kobiety. Równolegle we Frankfurcie rozgrywa się inna historia. Redaktorka Leona przez przypadek zostaje świadkiem samobójstwa, co mocno odbija się na jej psychice. Jednocześnie zostaje porzucona przez męża, który odchodzi do innej.

Intryga, jak to zwykle u pani Link, jest ciekawie skonstruowana. Rozmaite wątki przeplatają się początkowo dość chaotycznie, by doprowadzić w końcu do zadziwiającego finału. Odpowiednio budowane napięcie powoduje, że książkę czyta się znakomicie. Dynamiczna akcja i ciekawie skonstruowane figury bohaterów sprawiły, że "Wielbiciela" czytałam z ogromną przyjemnością. Nie jest to do końca taka Charlotte Link, jaką znałam do tej pory, ale nie mogę powiedzieć, że się zawiodłam. Po prostu "Wielbiciel" nieco odbiega od poprzednich powieści pani Link. Większość faktów kojarzymy już na wczesnym etapie czytania, przez co lektura może wydawać się dosyć przewidywalna.

Książka ta to thriller, w który wpleciony został wątek psychologiczny. Mamy tu do czynienia z dosyć dokładną analizą kobiecej psychiki w stanie zakochania. Autorka pokazuje, jak miłość potrafi zaślepić kobietę. Zaślepić do tego stopnia, że taka zakochana istota nie zwraca uwagi na dziwne zachowania partnera (znam to z autopsji...). Gdyby bohaterka powieści zwróciła na nie uwagę odpowiednio wcześniej (ja miałam takie szczęście), mogłaby odejść i z kimś innym układać sobie życie. A tak... pojawiają się problemy.

Na wakacyjną lekturę - w sam raz. Polecam :)

wtorek, 16 lipca 2013

Filmowo cz. 2


Kolejny film godny polecenia to według mnie „Test” (ang.”Exam”). Jego treść można w zasadzie opisać jednym zdaniem. Osiem osób przystępuje do ostatniego etapu rekrutacji na stanowisko w pewnej potężnej, acz dosyć tajemniczej organizacji. W zasadzie nie można powiedzieć nic więcej, inaczej zacznie się spojlerowanie.



To naprawdę intrygujący thriller psychologiczny, którego akcja dzieje się w jednym miejscu. Pomimo, wydawałoby się, nudnego „tła” film wciąga. Wymaga skupienia i, co najważniejsze, myślenia. Ale jakaż potem jest satysfakcja, że się wszystko rozgryzło. „Test” ukazuje, jak zmieniają się ludzie w obliczu stresujących sytuacji. Ciekawy obraz znanego nam wszystkim „wyścigu szczurów” – tyle w wielkim skrócie. Naprawdę polecam!

* * *

Zauroczona Gerardem Butlerem w „Olimpie…” postanowiłam przyjrzeć się dokładniej filmografii autora i tym sposobem trafiłam na „Wysoką falę” (ang.” Chasing Mavericks”).


Z opisu dystrybutora:

Oparta na autentycznych wydarzeniach opowieść o młodości słynnego surfera Jaya Moriarity'ego (Jonny Weston). W wieku 15 lat Jay odkrywa, że mityczna dla surferów fala, zwana "Mavericks" (jedna z największych na świecie), pojawia się niedaleko jego domu w Santa Cruz w Kalifornii. Prosi o pomoc miejscową legendę surfingu Frosty'ego Hessona (Gerard Butler), aby nauczył go, jak poradzić sobie z tak wielkim wyzwaniem. Ich wspólne treningi, a z czasem przyjaźń, pozwalają Jayowi zmierzyć się z "Mavericks", a nawet z czymś więcej.

„Wysoka fala” to naprawdę dobry film o pasji i dążeniu do celu. Zawiera w sobie elementy pouczające, ale podane w interesujący sposób. Znajdziemy tam również wątek miłosny i sporo wzruszających momentów. Nie obyło się bez schematu mistrz – uczeń, ale dzięki temu obraz nabrał ostrości. Najlepiej uczyć się przecież pod okiem nauczyciela, który potrafi odpowiednio nakierować ucznia. Nie sposób nie wspomnieć o widokach – tak pięknego morza, jego nieujarzmionego piękna, dawno nie miałam okazji oglądać. Chapeau bas dla duetu reżyserskiego.

„Wysoka fala” naprawdę chwyta za serce, chyba za sprawą tego, że oparta jest na faktach. 

Ten film inspiruje do tego, by podążać za własnymi marzeniami, bo jak powiedział prawdziwy (którego historię opowiada niniejszy film) Jay:

Należy czerpać radość ze wszystkiego. Trzeba cieszyć się wszystkim, co daje nam życie. Mamy na to tylko jedną szansę, która trwa krótką chwilę. Dlatego smakujmy ją.

niedziela, 14 lipca 2013

Filmowo cz. 1

Ostatnio czytam w żółwim tempie. Nadrabiam natomiast zaległości filmowe i o nich chciałabym dziś napisać.
Jeżeli tak jak ja lubicie thrillery, to na początek polecam film "Połączenie" (ang. "The call").



Poznajemy historię Jordan Tuner (w tej roli Halle Berry), która pracuje na linii alarmowej numeru 911. Kobieta codziennie przyjmuje zgłoszenia dotyczące kradzieży, włamań, pościgów czy postrzałów. Przyzwyczaiła się do kryzysowych sytuacji. Jednak pewne połączenie przebija wszystkie poprzednie zgłoszenia - młoda dziewczyna chroni się przed psychopatą, który włamał się do jej domu. Coś przerywa połączenie, a Jordan w nerwach wybiera formułę "oddzwoń" (ponoć policja wg filmu ma taką możliwość - nie wiem, czy tak jest w rzeczywistości). Ten krok doprowadza do śmierci dziewczyny. Za ten błąd kobieta musi zapłacić - zostaje odsunięta od tej pracy na jakiś czas. Kilka miesięcy później inna nastolatka dzwoni pod numer 911. Jest uwięziona w bagażniku samochodu porywacza. Tym razem Jordan nie może popełnić błędu.

Film trzyma w napięciu, nie ma niepotrzebnych dłużyzn. Jest i element zaskoczenia - nie takiego zakończenia się spodziewałam ;) Dopatrzyłam się kilku nieścisłości w fabule, ale wybaczam, bo film trzyma poziom:)

Kolejnym filmem wartym obejrzenia jest "Olimp w ogniu" (ang. "Olympus Has Fallen").


To już coś dla miłośników filmów sensacyjnych z wartką akcją.

Agent Secret Service - Banning (cuuudowny Gerard Butler) popada  w niełaskę prezydenta USA po tragicznym w skutkach wypadku. Zostaje oddelegowany do papierkowej roboty. Nie pracuje już bezpośrednio przy prezydencie. Jednak pewnego dnia Biały Dom zostaje zaatakowany przez terrorystów uzbrojonych w taką technologię, która unieszkodliwia cały system obrony nie tylko tego budynku, ale całego państwa (a nawet świata). Próby odbicia budynku i uratowania głowy państwa kończą się niepowodzeniem. Ostatnią deską ratunku jest Banning, znający Biały Dom od podszewki.

Oczywiście mamy tu nieco amerykańskiej papki, amerykańskiego patriotyzmu, ale absolutnie mi to nie przeszkadzało. Film trzyma w napięciu do tego stopnia, że kiedy mój mąż próbował coś mówić w trakcie seansu, to "agresywnie" :P go uciszałam. A to znaczy, że warto obejrzeć "Olimp..." :)

No i jakby to powiedzieć, mam nowego idola <serduszka> - Gerarda Butlera... Banning, grany przez niego, jest kimś na miarę nowego Jamesa Bonda połączonego z Supermenem i Rambo (to moja opinia:P). Jest szlachetny, bardzo odważny, wyszkolony w sztukach walki i nie tylko... Potrafi znaleźć wyjście z każdej sytuacji - prawdziwy mężczyzna. Butler - którego do tej pory znałam jedynie z komedii romantycznych - w tej roli sprawdza się doskonale.

Obydwa filmy gorąco polecam :D


poniedziałek, 8 lipca 2013

Małgorzata Łukowiak, Projekt Matka. Niepowieść


Zapoznałam się z tą książką w formie audiobooka i – z perspektywy czasu – sądzę, że tym lepiej dla mnie. Gdybym czytała ją osobiście, wielce możliwe jest, że odłożyłabym ją dosyć szybko na półkę. Jednak interpretacja pani Ani Dereszowskiej bardzo przypadła mi do gustu. Jak się okazało później – mojemu mężowi również, ale o tym później.




Kilka słów o treści:

Para młodych ludzi pracuje w korporacji. Pewnej nocy kobiecie śni się trzyletnia dziewczynka, która wkrótce staje się marzeniem. I o ile wcześniej „pani - jeszcze nie matka” nie odczuwała potrzeby/konieczności macierzyństwa, o tyle po tym śnie wszystko wywraca się do góry nogami. Książka prezentuje ewolucję kobiety od bezdzietności do wielodzietności z wszelkimi tego konsekwencjami. Otrzymujemy ciekawy obraz świata w ciągłym biegu (między domem, przedszkolem, szkołą, sklepem itd…). Książka jest sfabularyzowaną wersją bloga zimno.blog.pl, wyróżnionego tytułem „Bloga roku 2009", którego do tej pory nie miałam okazji poznać.

Mam ambiwalentne uczucia. Wynika to pewnie z faktu, że miałam już do czynienia z książkami o macierzyństwie, ale pomimo ukazywania mankamentów i trudności życia z dziećmi pod jednym dachem, były one zabawne (mam tu na myśli „Być rodzicem…” - http://breath-of-fresh-air.blog.onet.pl/2012/11/12/maria-szarf-marcin-przewozniak-byc-rodzicem-to-takie-proste/  oraz „Dziecko dla odważnych” - http://breath-of-fresh-air.blog.onet.pl/2012/11/08/leszek-k-talko-dziecko-dla-odwaznych/). Tutaj zabrakło nieco tej śmieszności, lekkiego podejścia do tematu.

Odnoszę wrażenie, że pani Dereszowska uratowała w pewnym stopniu mój odbiór tej lektury. Na długo zapamiętamy (ja i mój małżonek) jej aktywną interpretację głosów dzieci, a w szczególności córki Erny, która co rusz wydawała z siebie odgłos: „maaaaaaaa-maaaaaaa!” (tego się nie da opisać słowami, to trzeba usłyszećJ). Mąż przyzwyczaił się, iż co wieczór przed snem słuchałam audiobooka i któregoś razu, kiedy byłam zbyt zmęczona, żeby słuchać, mąż wchodzi do pokoju i zdziwiony pyta: „To dziś nie będzie „maaaaaa-moooooo”? szkodaaaa…”.

Autorka ciekawie podeszła do tematu macierzyństwa. Nie namawia wszystkich wokoło do rodzicielstwa, bo sama początkowo nie jest do niego przekonana. To na plus – bo przecież nie każda kobieta musi odczuwać „instynkt macierzyński”. Jednak z książki wyzierało przekonanie, że dom pełen dzieci to orka na ugorze. Sama nie jestem matką, więc nie do końca wiem, jak to jest, ale ta książka może zniechęcić potencjalne matki. Na pewno jest BARDZO ciężko, ale jakoś brakowało optymizmu w tych wynurzeniach… Brakowało mi również Ludwika – głowy rodziny – tak jakby w ogóle nie brał on udziału w życiu swojej familii. Ja rozumiem, że on pracuje… ale kiedy czas na zabawę z dziećmi? Nieco inaczej wyobrażam sobie podział obowiązków w swojej rodzinie, kiedy na świecie pojawi się dziecko. I na koniec jeszcze jeden minus: język. Ciężki, trudny do przełknięcia, sporo w nim pojęć naukowych – gdybym czytała wydanie papierowe, miałabym przed sobą encyklopedię, a tak… próbowałam wywnioskować co nieco z kontekstu.

„Projekt matka. Niepowieść” to obraz metamorfozy kobiety. Odsłania przed nami pytania o to, czy i na ile macierzyństwo zmienia kobietę. To specyficzna lektura i nie każdemu może przypaść do gustu.

Wiem, wymieniłam tyle minusów, że w zasadzie powinnam teraz napisać, że „Projekt…” w ogóle mi się nie podobał. Ale tak nie jest. Ta książka (bo w końcu to niepowieść) ma w sobie jakiś magnes, który sprawia, że być może za jakiś czas (będąc już matką) wrócę do niej i odnajdę w niej ukryte treści.

sobota, 6 lipca 2013

Coraz bliżej do trzydziestki... :P

Tym optymistycznym akcentem zacznę mój króciuchny post urodzinowy.
Chciałam Wam w zasadzie pokazać tylko mój tort marzeń - kto wie, może kiedyś taki dostanę? :P


źródło: tortyagnieszkig.blogspot.com