sobota, 30 listopada 2013

Michael H. Brown, Po drugiej stronie


O śmierci klinicznej po raz pierwszy usłyszałam wiele lat temu, kiedy to jedna z osób z mojej rodziny podczas ciężkiej operacji prawdopodobnie jej doświadczyła. Jednak nie mówiło się o tym głośno, więc nie jestem w stanie sprecyzować i opisać doznań tej osoby. Był jednak czas, kiedy razem z Mamą zaczytywałyśmy się w książkach opisujących ludzi, którzy przeżyli śmierć kliniczną.


Autor* powołuje się na opowieści osób, którym dane było przejść na tytułową „drugą stronę”. Wiele relacji mówi o czymś na kształt leja, czy też tunelu, na końcu którego widać niezwykłe światło. W trakcie podróży po tym tunelu mieli okazję przyjrzeć się swojemu życiu z całkiem innej perspektywy. Jakże przygnębiające było dla wielu z nich to, że czyny, które w ich ocenie były dobre, w oczach Boga niekoniecznie były takimi. W tych relacjach mówią oni o tym, że ta „boska istota” uświadamiała im tam, że wiele z tych czynów dokonywali myśląc jednak o sobie, a nie o szczęściu innych. Wielu z tych pacjentów (śmierć kliniczna najczęściej dotyczy osób po wypadkach lub osób leżących właśnie na stole operacyjnym) słyszy tam również, że musi wrócić,  „bo ma tu jeszcze (na Ziemi) sporo do zrobienia”. Przeważają opinie, że szybkość tej podróży w tunelu zależy od siły miłości, którą darzą Boga. Im bliżej byli Boga w trakcie swojego życia, tym szybciej docierają do niego tam, w zaświatach.

Wracając jeszcze do tych retrospekcji, podczas których dokonywany był obrachunek życia, to  warto zaznaczyć, że to jest PO COŚ. Osoby doświadczające spotkania z Bogiem otrzymują szansę, by zmienić swoje życie, a przy okazji zachęcić do zmian innych. Tu cytat, który wstrząsnął mną, mimo swej prostoty:

Wiedząc o tym wcześniej, możemy poczynić niezbędne przygotowania jeszcze tu, na ziemi, naprawiając to, co z perspektywy wieczności będzie przeszłością, aby przegląd życia nie był jak egzamin, który okazał się całkowitym fiaskiem, bo omyłkowo przygotowaliśmy się z zupełnie innego przedmiotu**.

Autor porusza również kwestie zanurzenia w ciemności – na przykład, gdy mówimy o osobach próbujących popełnić samobójstwo. Przytacza również sporo historii o duszach zmarłych, którzy nie do końca potrafili się uwolnić z okowów ziemskiego życia, są do niego w pewien sposób „przywiązani” i czasami wędrują po ziemi. „Po drugiej stronie” traktuje również o wielu innych kwestiach związanych ze śmiercią i przejściem do życia wiecznego – ale nie zamierzam tu streszczać całej książki – kto będzie zainteresowany, sięgnie po nią ;-)

Książka niejako mobilizuje do tego, by zastanowić się nad własnym życiem. Wielokrotnie powtarzana jest tam prawda, że nie należy myśleć tylko o sobie i o swoim szczęściu, ale że naprawdę warto myśleć o innych. Wystarczy, że od czasu do czasu zastanowimy się ile razy nasze postępowanie wynikało z czystych intencji… W innym miejscu autor zaznacza, że warto tę książkę traktować jako serię rozważań przygotowujących do życia wiecznego.

Ogromną zaletą jest powoływanie się na konkretne przykłady. Michael H.Brown (albo jego pomocnicy) ma za sobą solidny research. Książka zawiera wiele niezwykle interesujących relacji, które zaprezentowane są fragmentarycznie, co nie nuży czytelnika.

Ja wiem, że te kwestie mogą nie każdego przekonywać. Ale tak sobie myślę, że skoro tylu ludzi doznało takich przeżyć… to coś musi być na rzeczy. Chyba oni wszyscy nie doznali jakiegoś zbiorowego przywidzenia czy szaleństwa..?

Książka napisana jest przystępnym, prostym językiem. Czyta się ją niezwykle szybko, choć wskazane jest, by czasem zatrzymać się po lekturze danego rozdziału i zastanowić, czy można wyciągnąć dla siebie jakieś wnioski po kolejnych przeczytanych linijkach tekstu.

Pamiętajmy, że doczesne osiągnięcia mogą być jedynie iluzją***.

Polecam gorąco każdemu, kto chce znaleźć czas, by zastanowić się nad własnym życiem.

* M. Brown jest autorem ponad dwudziestu książek ogniskujących się wokół zagadnień związanych z katolicyzmem.
** M. Brown, Po drugiej stronie, s.151.
*** Tamże, s.153.

Ocena: 5/6



Za egzemplarz recenzyjny dziękuję portalowi SZTUKATER oraz Wydawnictwu M :-)

czwartek, 28 listopada 2013

M.L. Stedman, Światło między oceanami


Tej historii długo nie zapomnę. Jestem „świeżo” po odłożeniu książki na półkę i jeszcze mam mały chaos w głowie. Postaram się go jednak jakoś uporządkować.

Pewien mężczyzna po przeżyciach wojennych postanawia podjąć pracę jako latarnik na malutkiej wyspie Janus Rock (na obrzeżach Australii). Potrzebuje czasu na otrząśnięcie się ze wspomnień o zawieruchach wojennych. Raz na jakiś czas może wrócić na stały ląd – to coś na kształt urlopu. Podczas jednego z takich urlopów poznaje Izzy. Dziewczyna jest nim zafascynowana, a dodatkowo ogromnie interesuje ją życie na takiej wyspie. Młodzi pisują do siebie, ale początkowo Tom chce ją zniechęcić do takiego życia. Kiedy dziewczyna nie odpuszcza i nadal walczy o jego uczucie i marzenia, by żyć na Janus Rock, pobierają się. Po miesiącu miodowym wracają do szarej rzeczywistości – Tom wraca na „stare śmieci”, a jego żona zaczyna poznawać smak życia na wyspie, na której nie mieszka nikt, oprócz nich i kilku zwierząt. Tom dba o latarnię, sumiennie wykonując swoje obowiązki, a Izzy przyzwyczaja się do spokojnego, monotonnego stylu życia. Kocha Toma, dzięki czemu życie wydaje się jej znacznie łatwiejsze. Kiedy jednak ma za sobą już kolejne poronienie i urodzenie martwego chłopca, odechciewa się jej żyć. Wtedy to do ich wyspy przybija niewielka łódź, a w niej – zwłoki mężczyzny oraz kwilące niemowlę. Obowiązkiem Toma jest nadanie telegraficznej informacji o tym wydarzeniu, jednak żona wymaga na nim, by z tym zaczekał. Zakłada, że żadna matka nie wysłałaby swojego maleństwa na wzburzone morze – więc pewnie nie żyje. Powieść jest historią o tym, jak zachowanie Toma wpłynie na życie wielu ludzi. Czy to dobrze, czy źle, że posłuchał Izzy?

Nic nie jest czarne albo białe, nie ma tu prostych odpowiedzi. Bo co jest ważniejsze – czyste własne sumienie czy nasze szczęście?

Postaci są tak scharakteryzowane, że odczuwa się, jakby byli ludźmi z krwi i kości. Każda strona wręcz kipi od emocji. Tylu uczuć podczas lektury nie odczuwałam już dawno – wczuwałam się w tragedię bohaterów, szukając dróg wyjścia z ich skomplikowanej sytuacji.

Niezwykle zaskakująca historia, która do końca trzyma w napięciu. Żadne zakończenie nie będzie w pełni satysfakcjonujące…

Historia z dylematami moralnymi dręczącymi głównych bohaterów – to jest coś, z czym naprawdę warto się zapoznać.

Ocena: 5,5/6


środa, 27 listopada 2013

Elizabeth Camden, Sekrety róż


Elizabeth Camden zabiera nas w pewną podróż – podróż daleką, może nie tyle „usłaną”, co pachnącą różami…



Główni bohaterowie to Libby – młoda, niepiśmienna dziewczyna o ogromnych zdolnościach artystycznych, pochodząca z Nowej Anglii oraz Michael – rolnik z Rumunii o arystokratycznym pochodzeniu. Dziwna z nich para, prawda? A jednak – przeczytajcie, a przekonacie się, że to nie jakiś tani cukierkowy romans.

Historia rozpoczyna się niezwykle interesująco – Michael Dobrescu, wraz ze swoją rodziną dociera do pewnego domu przy Winslow Street w Colden, w stanie Massachusetts. Mamy rok 1879. Zajmuje posiadłość, choć ta w zasadzie należy do profesora Williarsa Sawyera i jego córki, którzy w tym czasie przebywają poza domem. Ale Michael jest w posiadaniu dokumentów, z których wynika, że otrzymał sporny dom w spadku od swojego wuja. Każda ze stron wynajmuje prawników. W międzyczasie w miasteczku wrze, a pomiędzy Michaelem a Liberty rodzi się uczucie. Jak w takiej sytuacji sprawić, aby wilk był syty, a owca cała…?

Akcja rozgrywa się w czasach, jakże odmiennych od naszych. Zawieranie związków małżeńskich wyglądało wtedy zgoła inaczej. Jest to taki wycinek historii, w którym ludzie zmagają się z urazami, jakie pozostawia w nich wojna.

Jest tu jakaś magia… To historia miłosna, która w zasadzie nie powinna się wydarzyć, a jednak ma miejsce. Jak ja uwielbiam takie powieści. Nie żebym czytała ich tak wiele, ale jak mi się trafi taka perełka, jak ta, to potrafię czytać, pomimo że oczy już mi się kleją ;-)

Fabuła niezwykle interesująca, wartka akcja, odpowiedni styl – wszystko to składa się na naprawdę dobrą powieść.

Jeżeli lubicie klimatyczne powieści, których akcja odbywa się w przeszłości, na przykład na przełomie XIX i XX wieku, to „Sekrety róż” będą dla Was lekturą satysfakcjonującą.

Ocena: 5,5/6

wtorek, 26 listopada 2013

Stos recenzencki #4


Oto mój najnowszy stos - książki przyszły dzisiaj :D

Od góry:

Alice Munro, Zbyt wiele szczęścia - w końcu muszę zapoznać się z twórczością tegorocznej noblistki :)
Michael H. Brown, Po drugiej stronie
Tomasz Ponikło,  Józef Tischner myślenie według miłości
Julia Child, Francuski szef kuchni (nie mogłam się jej doczekać :P)
Andrzej Z. Makowiecki, Warszawskie kawiarnie literackie
Marian Zacharski, Operacja Reichswehra (tu około 1200 stron lektury przede mną - to dopiero wyzwanie!)



Zabieram się za czytanie :)

poniedziałek, 25 listopada 2013

Sławomir Cenckiewicz, Wałęsa. Człowiek z teczki



Niedawno w moje ręce trafiła książka Sławomira Cenckiewicza „Wałęsa. Człowiek z teczki”. Pan Cenckiewicz jest doktorem habilitowanym nauk historycznych, publicystą, wykładowcą akademickim,  byłym pracownikiem Instytutu Pamięci Narodowej (2001-2008), autorem ponad 150 publikacji naukowych i popularnonaukowych (najbardziej znane to: „SB a Lech Wałęsa. Przyczynek do biografii”, „Sprawa Lecha Wałęsy”, „Anna Solidarność. Życie i działalność Anny Walentynowicz na tle epoki (1929-2010)” czy „Lech Kaczyński. Biografia polityczna 1949–2005”). „Wałęsa. Człowiek z teczki” to już trzecia książka autora dotycząca życia i działalności byłego Prezydenta. Ta pozycja ma stanowić opozycję do filmu Wajdy „Wałęsa. Człowiek z nadziei”, w której to – wg autora – pozwolono sobie na wiele luźnych interpretacji wydarzeń w Stoczni Gdańskiej.

To lektura trudna, wymagająca skupienia i pewnej dawki wiedzy o czasach PRL-u. Jako że sama nie dysponowałam aż taką wiedzą, poprosiłam o pomoc moją teściową, której z tego miejsca pragnę serdecznie podziękować za czas mi poświęcony. Z opowieści rodziców i lekcji historii (ale to w mniejszym stopniu – nie wiem, jak u Was, ale w mojej szkole lekcji poświęconych historii najnowszej było jak na lekarstwo) wiedziałam to i owo o tamtych czasach, więc liczyłam się z tym, że mit „elektryka-obalacza komuny” może być zdecydowanie na wyrost. Nie sądziłam jednak, że aż w takim stopniu.

Wiadomym wszem i wobec jest, że Lech Wałęsa wywodzi się z nieciekawego środowiska, dorastał w czasach głębokiej komuny, gdzie kombinatorstwo było w cenie. Jego cechy charakteru, brak wykształcenia i niechęć do nauczenia się choćby poprawnego wysławiania (nawet za czasów prezydentury) nie świadczą na jego korzyść (słowa teściowej). Po lekturze tej książki mam mieszane uczucia – tak sobie myślę, że mogłoby powstać tyle biografii Wałęsy, ile osób było w bliskich z nim kontaktach. A każda z tych biografii byłaby nieco inna. Choć w wielu z nich przeczytalibyśmy zapewne o braku krytycyzmu wobec własnej osoby byłego Prezydenta czy próbach „zniszczenia” Anny Walentynowicz.

Książka odsłania kulisy politycznego podziemia tamtych czasów, odwołując się do opinii wielu osób. Wielokrotnie spotykałam się (jeszcze przed wydaniem „Wałęsy. Człowieka z teczki”) z opinią, że Wałęsa mógł zostać wykorzystany (niczym bezwolna marionetka) przez komunistów do obalenia systemu. Nadawał się do tego, jak nikt inny. Jego cechy charakteru, pochodzenie i brak wykształcenia powodowały, że był idealnym kandydatem do wystawienia jako przywódca robotników, wierzących w „Solidarność”. Poprzez wspieranie go finansowo, szantażowanie itd. komuniści mieli go w szachu. Ile w takich przypuszczeniach jest prawdy? Na ile prawdziwe są wszystkie „tajne” dokumenty SB czy donosy pisane przez Wałęsę? Może kiedyś historycy odkryją wszystkie karty i będą w stanie ułożyć jedną prawdziwą wersję wydarzeń.

Z książki wypływa znana chyba wszystkim prawda, że kłamstwo wyzwala kolejne kłamstwo i w takim zapętleniu człowiek zaczyna zapominać, co jest prawdą, a co zmyśleniem. Kłamstwo, powtarzane wiele razy, staje się w końcu „prawdą”. Wałęsa, pytany o jakieś niewygodne (z jego punktu widzenia) wydarzenia ze swojego życia, często odpowiada: „nie pamiętam dokładnie, jak to było”. Wymiguje się niepamięcią, a czasem mataczy tak bardzo, że sam chyba zapomina, jak było naprawdę. Jak mamy patrzeć na tego elektryka, „który obalił komunizm”, skoro brnie w tysiące kłamstw, a sam nosi Matkę Boską w klapie marynarki..?

Mam jednak pewien zarzut wobec autora. Uważam, że historyk o takiej renomie powinien być bardziej obiektywny. Natomiast w „Wałęsie. Człowieku z teczki” przebija niechęć autora do osoby byłego Prezydenta. Jak to stwierdziła moja teściowa:

„Kronikarze” każdego systemu wymieniają takie epizody z życia swoich bohaterów, które najbardziej pasują do przedstawienia ich wizerunku w reprezentowanej przez siebie „poprawnej politycznie” koncepcji.

Książka została wydana w interesujący sposób, wiele „istotnych” fragmentów zostało zaznaczonych żółtym kolorem, nazwy rozdziałów również utrzymane są w tej kolorystyce. Mankamentem jest jednak cytowanie wypowiedzi osób czcionką mniejszą niż reszta książki. Utrudnia to czytanie i zmusza do jeszcze większego skupienia.

„Wałęsę. Człowieka z teczki” polecam wszystkim zainteresowanym choć w minimalnym stopniu historią naszego kraju.

Ocena: 5/6


Z powyższą lekturą zapoznałam się dzięki uprzejmości portalu SZTUKATER oraz wydawnictwa Zysk i S-ka, za co serdecznie dziękuję ;-)

sobota, 23 listopada 2013

Sarah Rayner, Jedna chwila


Kiedy na portalu LC przeczytałam, że „Jedna chwila” jest książką przetłumaczoną na kilkanaście języków i sprzedana w ogromnych ilościach, przechodzących moje wyobrażenie, stwierdziłam, że niezwłocznie muszę ją przeczytać. Jeżeli chcecie dowiedzieć się, czy warto wierzyć zachętom na okładkach lub w prasie, przeczytajcie moją recenzję.


Śmierć zawsze jest bolesna, smutna i przygnębiająca. Jeśli jednak zdarza się komuś, kogo nie znamy lub znamy, ale jego wiek niechybnie sugeruje podążanie w kierunku „tamtego świata” – patrzymy na tę śmierć inaczej, jakby nieco spokojniej. Często słyszymy jak jedna sąsiadka do drugiej mówi: „pani X to już miała sędziwy wiek, piękna lata, nie ma się co dziwić, że Pan Bóg wezwał ją do siebie”. Sprawy wyglądają zgoła inaczej, jeśli śmierć zabiera dziecko lub człowieka w kwiecie wieku nagle, bez żadnego ostrzeżenia. Oprócz szoku i niedowierzania bliscy muszą sobie poradzić z nagłą, ale nieubłaganą stratą… To bywa ogromnie trudne; do tego dochodzą pytania zadawane Bogu: „ale dlaczego?”,  „dlaczego właśnie on/ona?”. Czasem ta odpowiedź przychodzi dopiero po czasie…

„Jedna chwila” opowiada o trzech kobietach, złączonych biegiem wydarzeń przez los. Poznajemy tydzień z życia każdej z nich. Poniedziałek, 7:44 rano, w zatłoczonym pociągu relacji Brighton – Londyn pewien mężczyzna w średnim wieku umiera nagle na atak serca. Prócz wielu pasażerów świadkiem tej śmierci staje się żona i młoda kobieta o imieniu Lou, która siedziała w wagonie naprzeciwko tej pary. Tym samym pociągiem, nieświadoma wydarzeń, jedzie również przyjaciółka żony zmarłego, Anna. Jedna chwila, a tyle się zmienia… Po tym wypadku życie tych trzech kobiet nie będzie już takie, jak dawniej.

To książka o miłości, przyjaźni, stracie i problemie uporania się z nią. O miłości – bo pokazuje (w retrospekcji), jak wyglądało życie dwojga kochających się ludzi – Karen i Simona. W natłoku codziennych zajęć potrafili się dostrzegać i okazywać sobie uczucie, nie mijali się w przelocie. O przyjaźni – bo pokazuje dojrzałą już przyjaźń między Karen a Anną, oraz początkującą – między Lou a tymi dwiema kobietami. Początkowo Lou zawiera znajomość z Anną, a ta, kiedy tylko dowiaduje się, że Lou jest terapeutką, postanawia ją zapoznać z przytłoczoną swoją stratą Karen. O stracie – bo żona, traci męża, a dzieci ojca…

Autorka porusza również problem własnej tożsamości i siły na to, by głośno przyznać, kim tak naprawdę się jest. Młoda terapeutka jest bowiem lesbijką, chciałaby móc żyć swobodnie, powiedzieć o tym „sekrecie” własnej mamie, ale z wielu powodów przez długi czas tego nie robi… Dlaczego? Sami możecie sobie odpowiedzieć na to pytanie, nawet nie czytając tej książki.

Książka w mocny sposób rozlicza się z nałogiem alkoholizmu. Pokazuje, jak wygląda życie osoby współuzależnionej. Autorka nie stara się niczego podkolorować i chwała jej za to, bo obserwując uważnie otoczenie, widzę, że pewne rzeczy rzeczywiście mogą wyglądać tak, jak opisuje je Sarah Rayner. Mamy tu więc całkiem przystojnego faceta, który będąc trzeźwym, jest naprawdę uroczym i interesującym człowiekiem, natomiast nawet mała część alkoholu powoduje, że zmienia się nie do poznania. Mamy tu też jego partnerkę, która początkowo stara się pewnych problemów nie zauważać, jednak po pewnej „akcji” nie jest w stanie dłużej przymykać oczu. Jak to mówią: „trzeba sięgnąć dna, by móc się od niego odbić” – coś w tym jest i tę kwestię również znajdziemy w „Jednej chwili”…

Mimo ogromu interesujących tematów, które zamieszczone zostały w tej powieści, czegoś mi tam brakowało. Bywały chwile, w trakcie których musiałam zmuszać się do lektury. Może to próba unikania trudnych tematów przez mój umysł? Nie wiem. Faktem jest, że książka ma ogromny potencjał, ale mnie osobiście brakowało tam jakiejś „iskry”…

Ocena: 4,5/6

piątek, 22 listopada 2013

Katarzyna Zyskowska-Ignaciak, Niebieskie migdały



O Katarzynie Zyskowskiej-Ignaciak pierwszy raz usłyszałam, a raczej przeczytałam jakiś czas temu, kiedy na blogach pojawiły się recenzje „Upalnego lata Kaliny” oraz „Upalnego lata Marianny” (których to książek jeszcze nie miałam okazji przeczytać). Za drugim razem dostrzegłam jej nazwisko na listach spotkań z autorami na Targach Książki w Katowicach. Tam właśnie miałam okazję posłuchać ciekawych wywodów autorki dotyczących jej przygody z pisaniem książek. Zainteresowana i zaintrygowana jej postacią postanowiłam wypożyczyć coś z dorobku młodej autorki. Wybór padł na „Niebieskie migdały”. Trochę się zbierałam za ich przeczytanie, ale dopiero termin w bibliotece przyszpilił mnie i zmusił do mobilizacji. Lektura okazała się na tyle wciągająca, że połknęłam ją w dwa wieczory (należy jednak pamiętać, że czytam „równocześnie” jeszcze inną książkę i czasem robiłam sobie przerwę od „Niebieskich migdałów”; gdyby nie ten fakt, to może nawet jeden dłuższy wieczór by wystarczył).

Co my tu mamy?

Ina (a tak naprawdę Balbina) Górejko ma całkiem znośną pracę, kochających rodziców, fajnych przyjaciół, a także – nieślubne dziecko. Ina nie do końca zdaje sobie sprawę, że macierzyństwo nie wygląda tak, jak pokazuje telewizja śniadaniowa. Tam mamy tylko piękny obrazek, ociekający lukrem (że niby macierzyństwo jest takie łatwe; trzeba tylko wsłuchać się w swój „instynkt macierzyński” i wszystko będzie dobrze, phiii…). Dziewczyna została porzucona przez młodego prezentera telewizyjnego, który po zobaczeniu testu ciążowego uciekł, gdzie pieprz rośnie. Balbina zmuszona jest codziennie walczyć nie tylko z płaczącym niemowlakiem, ale również z rodziną i znajomymi, którzy natrętnie chcą ją wyswatać. Ona zaś nie chce słyszeć o żadnych randkach. Całkiem niespodziewanie pojawia się w jej życiu mężczyzna, o którym początkowo w ogóle nie chciała myśleć. On również jest doświadczonym przez los człowiekiem. Co z tego wyniknie? Sami musicie się przekonać…

Mamy tu więc zagmatwaną historię młodej kobiety z dzieckiem, która w ciekawych okolicznościach poznaje faceta po przejściach. Cudny temat na kobiecą powieść, prawda? ;-)

Z jednej strony można by zarzucić książce, że jest tylko czymś na kształt umilacza czasu, ale – na Boga – często takich książek potrzebujemy. Szczególnie, gdy jest nam smutno i źle, a za oknem widok taki, że szkoda gadać. Nie szufladkowałabym jednak tej książki jako czytadła, bo - prócz momentami nieco łzawej historii – niesie nadzieję i dotyka problemu młodych mam. Ale nie tych, które często widujemy na okładkach kobiecych czasopism – uśmiechniętych, trzymających na rękach uroczego bobasa, z obłędnie przystojnym mężczyzną u boku – ale niewyspanych, wyczerpanych nocnymi maratonami przy łóżeczku, a często – samotnych, opuszczonych przez dotychczasowych partnerów, niegotowych zmierzyć się z własnym ojcostwem.

W powieści mocno zaznaczony został wątek rodzinny. Czytając o wielu perypetiach bohaterki, dostrzegamy między wierszami pewną istotną prawdę: że podstawa to kochająca rodzina. Jeżeli w niej mamy oparcie, to wszystkie kłody, jakie los rzuca nam pod nogi, da się przeskoczyć, obejść lub przesunąć… Słowem, łatwiej nam walczyć z problemami.

Ogromnie przypadł mi do gustu styl tej niezbyt długiej opowieści. Pani Katarzyna ma lekkie pióro, które czyta się z przyjemnością. Co ważne, nie ociera się o łzawy ani inny tandetny styl, co zaliczam in plus. Kolejną zaletą – niezwykle dla mnie ważną, zarówno w życiu, jak i czytanych książkach – jest poczucie humoru. Ilość zabawnych scenek była całkiem spora i nieraz zaśmiałam się na całe gardło. Podobało mi się takie niestereotypowe podejście do macierzyństwa, jakie reprezentowała nasza bohaterka – Ina. Autentyczność powieści również przemawia na jej korzyść.

Nie jestem obeznana w temacie aż na tyle, by zabierać głos, ale wydaje mi się, że mało mamy na rynku takiej beletrystyki, która by w przyjemny sposób opowiadała o rodzicielstwie.

Polecam wszystkim babeczkom - szczególnie w jesienne wieczory ;-)

Ocena: 5/6

Spotkanie z p. Mariuszem Szczygłem :D

Z powodu postępującej sklerozy zapomniałam sie pochwalić, że w miniony wtorek byłam na spotkaniu autorskim z panem Mariuszem Szczygłem. Na pewno pamiętacie prowadzącego pierwszy w Polsce talk-show "Na każdy temat" :-)

p.Mariusz Szczygieł wraz z panią moderatorką
Przepraszam za jakość zdjęć, ale siedziałam dosyć daleko :P

Miejska Biblioteka Publiczna po raz kolejny postanowiła zaprosić do naszego miasta kogoś wartego uwagi czytelników ;-) Tym razem padło na Mariusza Szczygła - znanego dziennikarza, który wielką estymą darzy naszych południowych sąsiadów - Czechów i który popełnił na ich temat kilka książek (tytuły: Niedziela, która zdarzyła się w środę, Gottland, antologia, 20 lat nowej Polski w reportażach według Mariusza Szczygła, Kaprysik. Damskie historie, Zrób sobie raj oraz Laska nebeska).

p.Mariusz Szczygieł :)

Jedno z pierwszych pytań moderatorki spotkania  (pani Danuty Lubina-Cipińskiej) dotyczyło zainteresowania Czechami - skąd ono się wzięło. Pan Mariusz opowiedział wtedy o swoich przygotowaniach do wywiadu z Heleną Vondráčková i różnych językowych chochlikach (dla nas język czeski jest śmieszny, dla Czechów - to nasz język brzmi niczym seplenienie dziecka).

W trakcie spotkania pan Mariusz opowiadał między innymi o ateizacji Czech, o ich podejściu do śmierci. Nasi południowi sąsiedzi lubią używać życia tu na ziemi, bo nie bardzo wierzą w jakiekolwiek życie pozagrobowe. Tematów, których poruszył, było naprawdę wiele. Powiem Wam jedno, wyszłam stamtąd z "suchymi zębami" - wiecie, o czym mówię ;-) :D Dawno się tak nie uśmiałam. Pan Szczygieł jest rasowym mówcą, który potrafi sypać zabawnymi anegdotami jak z rękawa. Wyszłam bardzo zadowolona i usatysfakcjonowana, z postanowieniem przeczytania wszystkich książek jego autorstwa - przypilnujcie mnie;-)

czwartek, 21 listopada 2013

Karen Kingsbury, Pomimo wszystko


Czasami rodzicom wydaje się, że wiedzą, co dla ich dzieci będzie najlepsze… Czasami jednak nie mają racji… i wtedy może dojść do tragedii…


Poznajemy nastolatkę Emily, która wychowuje się u boku swoich dziadków. O rodzicach nie wie zbyt wiele, a wszystko to spowodowane jest zagmatwaną przeszłością. Dziewczyna ma jednak zmysł Sherlocka Holmesa i szuka ich, gdzie tylko się da. Czy dojdzie do prawdy?

Jej ojciec – Shane Galanter - nawet nie wie, że ma córkę. Prowadzi ustabilizowane życie, robiąc to, co kocha. Jednak zadra z przeszłości odzywa się w jego sumieniu co jakiś czas. Shane uczy latać myśliwcami w szkole Top Gun.

Jej matka – Lauren Anderson (funkcjonująca pod literackim nazwiskiem jako Lauren Gibbs), pracuje w Afganistanie jako korespondentka wojenna. Przez całe swe dorosłe życie jest przekonana, że jej córka umarła niedługo po urodzeniu. Uważa również, że większa część winy za to, co się stało, spada na nią. Winą obarcza również swoich rodziców, do których nie odzywa się przez prawie dwadzieścia lat. Z powodu tych traumatycznych przeżyć żyje w samotności i rozgoryczeniu.

Natomiast jej dziadkowie, Angela i Bill Andersonowie dawno temu podjęli decyzje, które diametralnie zmieniły życie ich samych, ich córki, wnuczki i w pewnym stopniu życie ich potencjalnego zięcia. Czy mieli rację decydując się na pewne drastyczne kroki?

Może pod wpływem ostatnich wydarzeń z mojego życia, a może książka sama w sobie ma taką wartość, że kilkukrotnie uroniłam łzę podczas czytania. W zasadzie nie powinnam się do tego przyznawać, bo w końcu uznacie mnie za jakąś płaczkę.

Trochę dziwi fakt, że na przełomie XX i XXI wieku bohaterowie nie potrafili się odnaleźć. W dobie Internetu nie powinno to sprawiać aż takich trudności. To jednak taki mankament, na który mogę spojrzeć z przymrużeniem oka. Wiele prawd niesie za sobą lektura „Pomimo wszystko”. Uświadamia, że nie do końca mamy wpływ na swoje życie; że musimy je przyjmować takim, jakie jest. Ukazuje jednak niesamowitą moc życia w rodzinie. Wszak wszyscy wiemy, że człowiek jest „istotą stadną”, a wśród bliskich (mówcie, co chcecie) zawsze będzie nam raźniej, niż wśród obcych…

Powieść czyta się naprawdę szybko. Moim skromnym zdaniem nie było tam nużących fragmentów, przy których można by zasnąć. Tok akcji jest wartki, a ja w tak szybkim tempie dawno niczego nie czytałam. Jedyne do czego mogłabym się „przyczepić”, to częste epatowanie tematem Boga i wiary. Samo w sobie nie było takie złe, ponieważ uzasadniało motywacje bohaterów, jednak wielokrotnie czytając takie zdania miałam przed oczami chór czarnoskórych kobiet klaszczących i śpiewających: „Alleluja, Alleluja!” (mam nadzieję, że wiecie o co mi chodzi…). To taki obraz Boga w zamerykanizowanej wersji. Nie każdemu może to odpowiadać…

Książka jest bardzo ładnie wydana. Przepiękna okładka, w soczystych, wiosennych kolorach. Mogłabym na nią patrzeć i patrzeć. Co najśmieszniejsze, jest na niej umieszczona postać kobiety, która do złudzenia przypomina mi kogoś znajomego. Dziwne uczucie. Poprzednia okładka, widoczna np. na portalu LC, nie podoba mi się w ogóle. Sugeruje, że będzie to błaha historia o miłości. A tak nie jest. Dobrze, że wydawnictwo Vocatio pokusiło się o zmianę podczas przygotowań do drugiego wydania.

„Pomimo wszystko” to opowieść o życiu i miłości – miłości, która zwycięża wszystko i nie zważa na różne przeszkody, różnice przekonań czy upływający czas.*

To książka, którą poleciłabym szczególnie kobietom, które być może nie do końca potrafią cieszyć się z tego, co posiadają.

*cytat z okładki

Ocena: 5/6


Z powyższą lekturą zapoznałam się dzięki uprzejmości portalu SZTUKATER oraz wydawnictwa VOCATIO, za co serdecznie dziękuję ;-)

poniedziałek, 18 listopada 2013

Henning Mankell, Włoskie buty



To moje pierwsze spotkanie z twórczością Henninga Mankella. Zaliczam je do średnio udanych. Chyba spodziewałam się nieco innej historii. Mam nauczkę, żeby za bardzo nie nastawiać się na daną powieść…

Co za opowieść znajdziemy w książce „Włoskie buty”?

Pewien mężczyzna, Frederick Welin, zamieszkuje małą bałtycką wysepkę. Przez meandry życia idzie w towarzystwie niezwykle starego kota i psa. Od czasu do czasu szarość dnia urozmaica mu wizyta listonosza-hipochondryka. Frederick lubi czasami popływać w przeręblu – lodowata woda w wykutym lodzie pomaga mu „poczuć, że żyje”. I tak upływa bohaterowi dzień za dniem. Pewnego razu odwiedza go kobieta. Jest to Harriet  – miłość życia mężczyzny. Lata wcześniej opuścił ją bez słowa, a teraz ona pojawia się z żądaniem spełnienia złożonej dawniej obietnicy. Ta prośba z początku wydaje się Frederickowi dziwna, jednak z upływem dni wszystko nabiera głębokiego sensu. Kobieta chce być zabrana w pewne miejsce, o którym wielokrotnie słyszała od niego. Wyprawa ta stanie się początkiem wielu zmian; wywoła lawinę zdarzeń i zmusi złamanego życiem człowieka do rozliczenia się z wydarzeniami z przeszłości, czego do tej pory umiejętnie unikał.

To typ książki refleksyjnej, przejmującej, owianej aurą smutku. Nie do końca są to tzw. ”moje klimaty”, nie wiem jednak, na ile wynika to z jesiennej aury za oknem, a na ile z mojego samopoczucia w ostatnich dniach. To zresztą jest mniej istotne. 

Z książki na pierwszy plan wysnuwa się wniosek, że skutki decyzji, jakie podejmujemy (lub podjęliśmy w przeszłości) będą nam towarzyszyć przez całe życie. Dlatego cały czas powinniśmy być uważni i czujni. Jeden fałszywy krok i „coś” może się za nami ciągnąć aż do śmierci. Tak stało się z głównym bohaterem, który po swojej pomyłce lekarskiej niejako skazał się na życie w samotności. Nie umiem go jednoznacznie ocenić, bo sam Frederick jest postacią niezwykle złożoną, ale o tym za moment.

Spotkałam się z opinią, że w ostatnich książkach pisanych przez Mankella wyziera pesymizm i świadomość przemijania, ale nie mogę się do tego ustosunkować dopóki nie przeczytam jeszcze kilku jego powieści. Dopiero po głębszym zapoznaniu się z dorobkiem pisarza będę mogła zabrać głos w tej kwestii.

Żaden z bohaterów nie wzbudził mojej sympatii, a to zdarza się niezwykle rzadko (mam tu na myśli bohaterów pierwszo- i drugoplanowych; nie biorę pod uwagę postaci epizodycznych). Główna postać, Frederick wydaje się być nieco zgorzkniałym panem po sześćdziesiątce, skupionym tylko na sobie. Kobiety, z jakimi przychodzi mu się spotykać, również nie wzbudziły mojego zachwytu. Może o to właśnie autorowi chodziło? Ukazać świat i ludzi po nim stąpających jako istoty na wskroś niedoskonałe. Przecież w zasadzie tacy jesteśmy, bez retuszu uwidaczniają się nasze wady i niedoskonałości. Wracając do postaci Fredericka – mam z nim problem. Z jednej strony jest mi go nieco żal – sknocił komuś życie, po czym uciekł na bezludną wyspę, a z drugiej straszliwie denerwował mnie tryb jego egzystencji – nudny, bez emocji, bez głębszych relacji z innymi ludźmi…

Za pozytywny aspekt książki jestem w stanie uznać interesujące opisy surowej, szwedzkiej zimy. Tok narracji płynie wolno, czasem odnosiłam wrażenie, że zbyt wolno. Takie są moje subiektywne odczucia.

Jeżeli ktoś preferuje od czasu do czasu sięgnąć po nostalgiczną lekturę, zmuszającą człowieka do zatrzymania się i przemyślenia wielu kwestii związanych z jego życiem, to takim osobom mogę polecić „Włoskie buty”.

Z powyższą lekturą zapoznałam się z formie audiobooka, za co uprzejmie dziękuję portalowi SZTUKATER.

Ocena: 4,5/6

piątek, 15 listopada 2013

Justyna Żak, Ekumeniczne znaczenie kichnięcia. Okiem wiernego pielgrzyma



„Ekumeniczne znaczenie kichnięcia. Okiem wiernego pielgrzyma” autorstwa Justyny Żak to moje drugie spotkanie z publikacjami wydawnictwa VIRGO. Wydawnictwa, które wprost deklaruje, że jego misją jest „wspieranie osób poszukujących własnych dróg poza utartymi schematami”. Formą okładki oraz kilkunastoma odwołaniami niniejsza książka nawiązuje do poprzedniej, czyli „Z zawodu jestem Papieżem” Wolfganga Broera. Tworzą w ten sposób obie publikacje całkiem przyjemny tandem, który wzajemnie się uzupełnia, a dodatkowo ciekawie prezentuje na półce z religijnymi książkami.

Początkowo chciałam w paru słowach streścić tę niezbyt długą książeczkę, ale nie do końca jest to wykonalne. „Ekumeniczne znaczenie kichnięcia” to skrótowy zapis pielgrzymek Jana Pawła II do Polski. Książka podzielona jest na krótkie rozdziały. Każdy z nich poświęcony jest jednej pielgrzymce. Znajdziemy tu swoiste telegraficzne skróty z pielgrzymek w latach: 1979, 1983, 1987, 1991, króciutkiej wizyty w 1995, 1997, 1999 oraz 2002. Przy każdym z tych krótkich rozdziałów zamieszczone zostały hasła patronujące danym pielgrzymkom.

Autorka skupiła się na maksymalnym skondensowaniu nauk Ojca Świętego. Stworzyła coś na kształt krótkiego przewodnika po naukach głoszonych przez Jana Pawła II będącego w podróży po rodzinnej ziemi. Pierwsza pielgrzymka była bodaj najtrudniejsza. Wszak nie była ona w smak ówczesnym komunistycznym władzom. Nasz Papież, kierując modlitwy do Ducha Świętego, żywił nadzieję, że naród zdoła się połączyć, mimo wielu podziałów (klasowych, religijnych). Wtedy też, w Warszawie, wypowiedział pamiętne słowa: „Niech zstąpi Duch Twój! Niech zstąpi Duch Twój! I odnowi oblicze ziemi. Tej Ziemi. Amen.”. Podczas trzeciej pielgrzymki, odwiedzając Katolicki Uniwersytet Lubelski Jan Paweł II udowadnia, że jest przygotowany do tej wizyty. Doskonale wie, z jakimi problemami borykają się młodzi ludzie. Mówi o perspektywie rozwoju, problemach z pracą…

We wstępie czytamy:

Jego pielgrzymki nie polegały na odwiedzaniu Polski, ale na niesieniu pomocy swemu narodowi, gdy tego najbardziej potrzebował. Wyciąganie z opresji poprzez słowa Ewangelii, wygłaszanie homilii, czy przekazywanie gestów miało ogromną moc i znaczenie dla wszystkich Polaków. Wyciągał do nas pomocną dłoń i namawiał do pojednania.
Żadna z tych wizyt nie była jedynie kurtuazyjną delegacją. Zawsze był przygotowany i wiedział, jakie nastroje zastanie w kraju*.

Praktycznie przy każdej relacji dało się wyczuć, że największe nadzieje wiązał nasz Ojciec Święty z młodzieżą, w którą głęboko wierzył i za którą gorąco się modlił. W niej widział przyszłość kraju, w którym się urodził i wychował.

Czytając o niezwykle krótkiej wizycie Papieża w Polsce w roku 1995, czułam ciepło na sercu. Otóż było mi dane uczestniczyć we Mszy Św., która odbyła się na błoniach w Skoczowie. Byłam wtedy „świeżo” po I Komunii Świętej i w białej albie razem z tatą kroczyłam po zabłoconych polach, aby dotrzeć do swojego sektora. Oczywiście niewiele pamiętam, prócz podniosłej atmosfery i radosnego oczekiwania (i zniecierpliwienia deszczem), ale tłumaczę to sobie wiekiem. Pewnych rzeczy „za dziecka” nie doceniało się aż tak, jak doceniłoby się to w dorosłym życiu...

Pamiętam również pielgrzymkę z 1999 roku, kiedy to Papież za pierwszym razem nie dotarł do Gliwic (wtedy o ile dobrze kojarzę, byłam na miejscu), ale później starał się nadrobić zaległości i powrócił tam ze słowami:

Widać, że Ślązak cierpliwy i twardy. Bo ja bym z takim Papieżem nie wytrzymał. Mo przyjechać, nie przyjeżdżo, potem znów ni ma przyjechoć – przyjeżdżo**.
Za drugim razem niestety nie udało mi się dotrzeć, więc te słowa kojarzę jedynie z wielu relacji telewizyjnych.

Justyna Żak zachowuje obiektywizm w swojej publikacji. Opisuje minione wydarzenia językiem prostym, ale i plastycznym. Ukazuje Ojca Świętego takim, jakim był. Papieżem z powołaniem, ale i ogromnym poczuciem humoru i dystansem do świata. Oczekiwałam jedynie, że książka będzie  dłuższa, a co za tym idzie, bogatsza w treści. Liczyłam na nieco więcej informacji o homiliach i kazaniach, jakie kierował do nas nasz Jan Paweł II.

Ta książeczka stanowi coś na kształt chronologicznego przeglądu wszystkich pielgrzymek Jana Pawła II do Polski. Polecam wszystkim zainteresowanym postacią naszego Papieża.

*Justyna Żak, Ekumeniczne znaczenie kichnięcia. Okiem wiernego pielgrzyma, VIRGO, Warszawa 2011, s.9
** Tamże, s. 89.

Ocena: 4,5/6

Za możliwość przeczytania książki dziękuję portalowi SZTUKATER oraz wydawnictwu VIRGO ;-)

czwartek, 14 listopada 2013

Misz-masz#1


Pomagając bliskiej osobie przy zbieraniu materiałów do pracy licencjackiej natknęłam się na niezwykle ciekawą książkę. Nie przeczytałam jej w całości, tylko fragmentarycznie, ale kiedyś (obiecuję sobie) nadrobię to.

Chciałam natomiast napisać krótką notatkę o dwóch ciekawych kwestiach, opisanych tamże.

Pierwsza z nich tyczy się odmiany nazwisk, z którą to odmianą Polacy mają ogromny problem. W książce znajdziemy informację o uroczystości 60-lecia adwokatury wrocławskiej, która odbyła się w styczniu 2006 roku. Profesor Jan Miodek miał tam wykład na temat łamania zasad języka polskiego przez prawników i dziennikarzy. Wśród wielu omawianych kwestii profesor zajął się również odmianą nazwisk (odniósł się do nazwiska ministra  Zbigniewa Ziobry, który „nie życzy” sobie, by jego nazwisko odmieniać). Teraz cytat – moim zdaniem wisienka na torcie:

Profesor Miodek zacytował na tym spotkaniu znanego matematyka i humanistę profesora Hugona Steinhausa, że każdy ma prawo do swojego nazwiska w mianowniku i liczbie pojedynczej. A potem już nazwisko podlega ogólnie przyjętym zasadom gramatyki(…)*.
Czyli, proszę Państwa, odmieniamy nazwiska, odmieniamy ;-)

źródło zdjęcia

Druga kwestia dotyczy szeroko pojętych gaf językowych popełnianych najczęściej przez dziennikarzy. Tu jednak ograniczę się jedynie do zacytowania najciekawszego fragmentu. I dodam: BEZ KOMENTARZA :P ;-)

W miejscowości […] doszło wczoraj do tragicznego wypadku. Fiat 126p uderzył w drzewo i spłonął. Wewnątrz samochodu znajdował się świeżo upieczony kierowca.**


Tak sobie myślę, że postaram się raz na jakiś czas wrzucać tu różne interesujące rzeczy, które wynajdę albo w książkach „naukowych” albo gdzieś po prostu wyszperam:P Co Wy na to?

*Marian Maciejewski, Kulisy dziennikarstwa czyli granice wolności kija, Oficyna Wydawnicza Atut, Wrocław 2007, s.34.
**Tamże, s.37.

środa, 13 listopada 2013

Krzysztof Ciesielski, Zdzisław Pogoda, Królowa bez Nobla. Rozmowy o matematyce



Zacznę od szczerego wyznania: zawsze uważałam się za tak zwaną „humanistkę”, mając na myśli słabo rozwinięty zmysł matematyczny. Prawda jest bowiem taka, że najbardziej „kumata” z matematyki byłam daaawno, dawno temu, za czasów gimnazjum, kiedy to pani nauczycielka z tegoż przedmiotu sporo od nas wymagała, ale potrafiła wszystko dokładnie wytłumaczyć. Miałam wtedy na semestr czwórkę, ale zawsze powtarzam, że to była taka mocna czwórka (na pewno wiecie, co mam na myśli). Wracając jednak do pojęcia „humanistka” ze smutkiem muszę przyznać, że stosowałam je nie do końca właściwie, zapominając, że kiedyś takim mianem określano ludzi wszechstronnie wykształconych, którzy nie mieli problemu ani z kwestiami językowymi, ani z takimi z pogranicza przedmiotów ścisłych. Prawdziwy humanista to ktoś, kto posiada otwarty umysł i jest gotowy na wyzwania. Ktoś, kto uważa się za humanistę nie powinien unikać rozmów o matematyce – tak twierdzą autorzy książki.

Jeżeli chcesz dowiedzieć się, jaka książka była podstawowym podręcznikiem geometrii, do czego jest nam potrzebna matematyka w codziennym życiu, co ćma ma wspólnego z tą dziedziną nauk; jak jest ona powiązana z tomografią lub fotografią, to ta książka jest dla Ciebie. 

Co jeszcze można w niej znaleźć? Parę informacji o Enigmie (maszynie szyfrującej) czy polskich uznanych matematykach (o których nie zawsze w szkole się opowiada, a szkoda) oraz o poruszających się wielościanach. Już same tytuły rozdziałów zachęcają do lektury: „Po co komu matematyka?”, „Czy malarzowi może przydać się matematyka?”, „Dlaczego ćma leci do światła?”, „Czemu matematycy nie dostają Nagrody Nobla?”.

Formuła książki przypomina nieco rozmowę mądrego ucznia z mistrzem. Forma dialogu powoduje łatwiejsze przyswajanie wielu zagadnień. Znajdziecie tam sporo ciekawych anegdot i kawałów okołomatematycznych. Autorzy starają się w sposób lekki, łatwy i przyjemny wyjaśnić wiele matematycznych zagwozdek. Jednak muszę przyznać, że przy tłumaczeniach różnych działań, wzorów itp. autentycznie „wymiękałam”. Pewna część książki to dla mnie „wyższa szkoła jazdy”, co nie oznacza, że nie czerpałam przyjemności podczas lektury. Cieszy mnie fakt, że znowu dowiedziałam się czegoś nowego. To taki typ wiedzy, którą można zabłysnąć podczas spotkania towarzyskiego lub podczas pogaduszek z dziećmi lub młodzieżą.

W książce pada pytanie: po co „dłubać” przy matematyce, co tam jeszcze można wynaleźć, jaki jest tego sens? I tu ujawnia się podobieństwo matematyki do alpinistyki. Alpiniści, pytani, po co się wspinają, narażając się na odmrożenia, a w najgorszym przypadku utratę zdrowia lub życia, odpowiadają: bo góry są. Tak samo jest z badaczami matematyki: skoro coś JEST, to warto to badać.

„Królowa…” wzbogacona jest mnóstwem fotografii, rysunków i zdjęć związanych z matematycznymi kwestiami. Niektóre z nich wzbudzały moje niedowierzanie (przykładowo wpływ matematyki na malarstwo).


Grafiki te powodują, że książkę „czyta się” niezwykle przyjemnie. Dlaczego napisałam „czyta się”? Ano dlatego, że to książka do studiowania, do analizowania, do zastanowienia. Nie musimy wcale kierować się linearnością podczas czytania. Delektujmy się powoli zdobywaną wiedzą.

Książka została wydana niezwykle starannie: na ładnym, lekko błyszczącym papierze, z twardą okładką, co sprawia, że wspaniale będzie się prezentowała w biblioteczce.

Minus tej publikacji jest zasadniczo jeden, ale widoczny (przynajmniej dla mnie) na pierwszy rzut oka. Byłam go w stanie wyłapać już po pobieżnym przewertowaniu stron. Książka jest wyjustowana tylko z jednej strony (od lewej), co dla mnie jest błędem karygodnym. Nie lubię tego, nie potrafię się skupić podczas czytania. O ile na blogach jest to jeszcze wybaczalne, to w książkach nie powinno się zdarzać. Takie jest moje zdanie.

„Królowa bez Nobla” jest książką idealną na prezent, szczególnie dla osób lubiących matematykę. Oby na rynku wydawniczym pojawiało się więcej takich pozycji, popularyzujących tę naukę.

Ocena: 5/6

Za egzemplarz recenzencki dziękuję portalowi SZTUKATER oraz wydawnictwu DEMART :-)

Usprawiedliwienie

W wyniku pewnych zawirowań oraz zajętego długiego weekendu nieco opuściłam się w czytaniu. Przepraszam Was za zastój na blogu i mam nadzieję, że mnie zrozumiecie i nie przestaniecie do mnie zaglądać. W najbliższym czasie postaram się nadrobić zaległości. Z góry dziękuję za wyrozumiałość :)

czwartek, 7 listopada 2013

Jodi Picoult, Drugie spojrzenie


Początkowo miałam opory, żeby sięgnąć po tę książkę Picoult. Bo jak to ma być? Picoult znana z opisywania rzeczywistości z perspektywy osób twardo stąpających po ziemi nagle zaczęła pisać o magicznych wydarzeniach w stylu spadających z nieba płatków róż? Nie byłam przekonana, ale postanowiłam zaryzykować.

Ale od początku…

Akcja odbywa się w Comtosook, w Vermoncie (Stany Zjednoczone). Pewien deweloper chce wybudować galerię handlową w miejscu pochówku Indian Abenaki. Właściciel ziemi podpisuje stosowną dokumentację i rozpoczyna się budowa, mimo protestów Indian. W tym samym czasie miasteczko tonie w dziwacznych wydarzeniach: powietrze przepełnione jest zapachem owoców leśnych, ziemia zamarza w środku lata tak, że nie da się w niej kopać, z nieba spadają (niczym deszcz) płatki róż. Do miasteczka przybywa Ross Wakeman, który po utracie narzeczonej jest w stanie wiele zrobić, byle tylko udowodnić istnienie świata nadprzyrodzonego. Zajmuje się on (powiedzmy „zawodowo”) wyszukiwaniem duchów. Przybywa do spokojnego miasteczka, w którym mieszka jego siostra z chorym synem, by pomóc odnaleźć duchy „przeszkadzające” w rozpoczęciu budowy.

Był taki moment, w którym byłam tak rozdrażniona tymi nadprzyrodzonymi elementami świata przedstawionego, że chciałam odłożyć książkę na półkę niedoczytanych. Ale zawzięłam się i – dzięki Bogu – dokończyłam. Teraz nie żałuję, bo lektura jest naprawdę wartościowa. Elementy magiczne ustąpiły miejsca dynamicznie rozwijającej się akcji i ani się obejrzałam, a już czytałam ostatnie strony powieści.

Nie potrafię opisać tej książki w taki sposób, aby nie zdradzić zbyt wielu szczegółów… To wspaniała historia o uczuciach, szukaniu sensu życia (przy czym temat śmierci nie jest przemilczany; stale się o niej mówi). Śmiertelnie chory chłopiec – dla którego Ross Wakeman jest wujkiem – zdaje sobie sprawę ze swego stanu i potrafi cieszyć się z małych rzeczy. Skąd jego mama bierze siłę, by walczyć z przeciwnościami losu..? Jedna książka, a zmusza do przemyślenia tak wielu kwestii.

To, co uwielbiam w powieściach Jodi Picoult jest to, że „zmusza” ona niejako czytelnika do pogłębiania wiedzy o świecie. Jeśli jesteś czytelnikiem szperaczem (jak ja), to podczas lektury nie raz i nie dwa będziesz zaglądać do rozmaitych encyklopedii, słowników, książek historycznych (!) byle tylko dogłębnie zrozumieć istotę opisywanego w danej powieści problemu. Po lekturze ”Drugiego spojrzenia” mam już upatrzoną książkę dotyczącą problemu eugeniki, którą nieświadoma jej historii, kojarzyłam jedynie z działalnością Adolfa Hitlera (o, ja nieuk!). Takie powinno być zadanie literatury – pobudzać, rozbudzać, zachęcać (choć rozumiem, że każdemu z nas przydaje się czasem lektura „rozleniwiająca”) do zdobywania wiedzy na rozmaite tematy.

Dzięki temu, że w tej powieści akcja nie odbywa się w sądzie (a z tego przecież słynie autorka), Picoult pokazuje się nam z innej strony i udowadnia, że jest mistrzynią w swoim pisarskim fachu.

Na koniec cytat, który mnie zauroczył:

Miłość to skok z wysokiej skały w zaufaniu, że ta druga osoba czeka na dole, żeby cię złapać*.

Polecam tę niezwykle klimatyczną opowieść – dajcie się uwieść pisarstwu Jodi Picoult…

*Jodi Picoult, Drugie spojrzenie, Warszawa 2010, s.451.

Ocena:
5/6

środa, 6 listopada 2013

Nele Neuhaus, Śnieżka musi umrzeć


Potrzebowałam lektury z dreszczykiem. Ale nie jakiejś tam „pitu-pitu”, tylko takiej, przy której będę przewracała kolejne kartki z prędkością światła. Udało mi się. Trafiłam na książkę Nele Neuhaus „Śnieżka musi umrzeć”.


Z więzienia na wolność wychodzi Tobias Sartorius. Siedział tam dziesięć lat. Lat, w trakcie których mógł cieszyć się młodością, założyć rodzinę. Nie było mu to dane. Spędził ten czas za kratkami, gdyż w wyniku poszlakowego śledztwa ustalono, że jest on winny śmierci dwóch nastolatek. Prosto z więzienia udaje się w rodzinne strony, do domu ojca. Wraca na teren, na którym wściekli mieszkańcy nadal pamiętają o wydarzeniach sprzed lat. Są żądni krwi mordercy. Z grupy poirytowanych jego powrotem mieszkańców wyłamuje się pewna nastolatka – Amelie, która wbrew wszystkiemu i wszystkim wierzy w jego niewinność. W tym samym czasie na nieczynnym lotnisku wojskowym robotnicy wykopują z podziemnego zbiornika ludzki szkielet. A w międzyczasie ktoś spycha kobietę z kładki dla pieszych, usytuowanej na terenie dworca. Pierwsze ślady prowadzą do Altenhain i do Tobiasa. Czy to były więzień odpowiada za te wydarzenia? Czy (nadal) jest niebezpieczny? A może to jemu grozi niebezpieczeństwo? Na te i inne pytania odpowiedź znajdziecie podczas ekscytującej lektury powieści Nele Neuhaus.

„Śnieżka musi umrzeć” to genialny kryminał, trzymający w uścisku do ostatnich stron. Autorka tak umiejętnie mnie zwodziła, że ani przez chwilę się nie nudziłam. Co chwilę zmieniałam kierunek swoich podejrzeń. Intryga jest tak diabelnie skonstruowana, że bywały momenty, w których musiałam się zastanowić, co i dlaczego się dzieje. Losy poszczególnych bohaterów były w niektórych momentach ze sobą niezwykle interesująco splątane.

Podobało mi się to, że głównymi bohaterami nie byli – jak to zwykle w kryminałach bywa – stróże prawa, policjanci. Kreacje bohaterów są niesztampowe, głębokie. Autorka pisze w taki sposób, że koniecznie chcemy się dowiedzieć, co też tych bohaterów spotka „za rogiem”, na kolejnej przewróconej przez nas kartce. Elementy obyczajowe mają tu prawo bytu w takim samym stopniu, jak wątki kryminalne, co w takiej kombinacji daje nam naprawdę interesującą lekturę.

Dreszczem zgrozy przejął mnie fakt zawiązania układów, układzików, porozumień między mieszkańcami wsi. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że ludzie ci mieszkają w sielskiej miejscowości, ale jak pogrzebać głębiej… to czuć opary jakiejś mrocznej tajemnicy. Kiedy już wydaje się, że stare problemy zostały zamiecione pod dywan, na łono wioski powraca jej dawny mieszkaniec, Tobias Sartorius. I wtedy się zaczyna…

Boli mnie jedynie, że jakoś tak… pozostałam niedoinformowana i dopiero po lekturze dowiedziałam się, że początek mojej przygody z serią o pani komisarz Pii Kirchhoff oraz nadkomisarzu Oliverze von Bodenstein powinnam zacząć od książki „Przyjaciele po grób”. Cóż, pomyłki są wliczone w przygody czytelnicze.

Książka jest dosyć gruba, ale czyta się ją niezwykle szybko. Czas mija niepostrzeżenie, a kolejne wątpliwości kłębią się w głowie czytelnika – o to chyba chodziło autorce. Ja w każdym razie dałam się złapać „na haczyk”, który zarzuciła; jestem zauroczona piórem pani Nele Neuhaus i… zaczynam polowanie na kolejne jej powieści.

Tę hipnotyzującą historię polecam szczególnie fanom dobrego kryminału oraz tym, którzy lubują się w rozwiązywaniu rozmaitych zagadek – to książka dla Was;-)

Ocena: 5/6

niedziela, 3 listopada 2013

Kate Alcott, Ocalone z Titanica



Kto z Was nie słyszał o Titanicu, słynnym ponoć z niezatapialności, statku? Chyba nie ma takiej osoby. Głośno stało się o nim jakieś piętnaście-szesnaście lat temu, kiedy to na ekrany kin wszedł film Jamesa Camerona „Titanic”. Kiedyś byłam zafascynowana całą tą historią, więc kiedy nadarzyła się możliwość wypożyczenia książki Kate Alcott „Ocalone z Titanica”, nie wahałam się ani chwili. Zdawałam sobie sprawę, że będzie to fikcja literacka, ale nie przeszkadzało mi to w żadnym stopniu. Do tego okładka…ona po prostu do mnie wołała! :P:D

O czym jest ta książka?
Tess jest młodą kobietą, pracuje jako służąca, ale nie jest to szczyt jej marzeń. Ma dość swojego dotychczasowego życia, z którym drastycznie postanawia zerwać, próbując dostać się na dziewiczy rejs Titanica. W wyniku korzystnych splotów okoliczności i siły charakteru udaje się dziewczynie to osiągnąć. Na chwilę przed wypłynięciem zostaje zatrudniona przez słynną projektantkę mody, lady Lucile Duff-Gordon. Początkowo ma pracować jako pokojówka projektantki, by później w Ameryce spróbować swych sił w jej pracowni krawieckiej. Już na początku rejsu Tess poznaje dwóch ciekawych mężczyzn, ale nie ma czasu ani szans na rozwijanie tych znajomości, gdyż statek uderza w górę lodową. Kobiecie udaje się przeżyć katastrofę, a jeden z mężczyzn, których poznała, staje się świadkiem dziwnego postępowania lady Duff-Gordon podczas tragedii. Po dotarciu rozbitków na ląd, rozpętuje się burza w mediach – w wyniku plotek związanych z wydarzeniami w szalupach ratunkowych.

Najwięcej miejsca autorka poświęciła wydarzeniom po katastrofie. Szczegółowe opisy śledztwa, podczas którego na wierzch wypłynęło przekonanie wyższych sfer, że pieniędzmi można bardzo wiele załatwić, ubarwiły całą historię. Kate Alcott pisząc powieść opierała się na stenogramach przesłuchań z komisji senackiej, powołanej po katastrofie. To dodaje „Ocalonym…” autentyczności.

Jest to taka odmiana powieści obyczajowej, po którą najczęściej sięgałabym jesienią lub latem. Nie przygnębia, ale relaksuje, wciągając w interesującą historię. Wiedziałam, czego oczekiwać po „Ocalonych…”, nie spodziewałam się arcydzieła, lecz zwykłej, dobrej powieści i nie zawiodłam się. Mamy tam nagromadzenie różnych uczuć, emocji i postaw, od miłości i przyjaźni począwszy, aż po tchórzostwo, chciwość i nikczemność. To historia opisująca oblicze człowieka w obliczu tragedii. James Cameron pięknie oddał to na swoim obrazie, kiedy to widać, kto w jaki sposób próbuje się ratować lub żegnać z tym światem. Czytając niektóre fragmenty książki Kate Alcott, miałam przed oczami sceny prosto z filmowego hitu ostatnich lat. Nie widzę w tym jednak nic zdrożnego. Wręcz przeciwnie, pomogło mi to w wyobrażeniu sobie niektórych sytuacji, bo wyobraźnia czasem bywa zawodna (szczególnie jeśli miało się szczęście nie przeżyć żadnej katastrofy).

Polecam tym, którzy lubią od czasu do czasu sięgnąć po lżejszą lekturę.

Ocena: 4,5/6