niedziela, 30 czerwca 2013

Georges Vigarello, Czystość i brud. Higiena ciała od średniowiecza do XX wieku


Z opisu na okładce:

Ta niezwykła książka jest opowieścią o tym, jak zmieniało się pojęcie czystości w naszej cywilizacji. Jest to też historia przemian ludzkiej wrażliwości i ekspansji kultury w przestrzeń intymną człowieka. Przez wiele lat to nie higieniści dyktowali kryteria czystości, ale autorzy podręczników dobrych manier. Opowieść ta zaczyna się od przedstawienia średniowiecznych wyobrażeń o higienie ciała, a kończy na współczesnym aseptycznym wzorze czystości.

Książka „Czystość i brud. Higiena ciała od średniowiecza do XX wieku” zaskakuje na każdym kroku. Podaje fakty nieznane lub zapomniane. Czytelnik ma możliwość zobaczyć (oczyma wyboraźni), jak zmieniało się pojęcie czystości.

Warto wiedzieć (przyda się jako anegdota przy stole podczas spotkań rodzinnych:P), że w średniowieczu uważano, iż woda ma niebezpieczne właściwości i może przenikać przez skórę (konkretnie przez pory), a przez to szkodzi (!) ciału. Stąd też toaletę wykonywano „na sucho”; za pomocą kawałka materiału pocierano skórę, by „zdjąć” w ten sposób zalegający brud.

Później nastał czas, kiedy woda była uznawana, jednak myto nią wyłącznie twarz i dłonie, czyli w zasadzie jedyne miejsca odkryte, widoczne dla innych ludzi. Skoro już mowa o myciu dłoni, to często w inwentarzach średnio zamożnej szlachty można było znaleźć miednice (przeznaczone właśnie tylko do mycia rąk lub rąk i twarzy). Kolejną rzeczą, która mnie zszokowała, była bielizna, a konkretnie koszula (najczęściej płócienna). Był to ubiór noszony pod spodem (pod futrami itd.). Nie do końca wiem, czy z tego powodu, czy może jakiegoś innego, nie zwracano aż takiej uwagi na bieliznę. O ile sztuk odzieży wierzchniej w inwentarzach doliczyć się możemy nawet tuzina, o tyle koszul… znajdziemy jedną, góra dwie sztuki. Nawet jeśli w jakichś traktatach o czystości znajdziemy informację o koszulach, to dotyczą one ich ewentualnego prania. Nie ma natomiast wzmianek o tym, aby samo ciało utrzymywać w higienie! To mnie przeraża, dosłownie. Nie umiem sobie wyobrazić zapaszku dobywającego się spod… pach takich ludzi…

Fascynujące są dla mnie dzieje higieny, kiedy spojrzę na nie z perspektywy „pozorów”. Ileż uwagi ludzie przykładali, by na zewnątrz wyglądać na schludnych i zadbanych. Szkoda, że dotyczyło to tylko otoczki, a nie prawdziwej czystości. Równie interesujący wydał mi się zwyczaj pudrowania czy używania rozmaitych zapachów. Dzięki nim łatwiejsze stało się „maskowanie”.

Autor przedstawia dzieje higieny i zmiany, jakie następowały w tej kwestii. Prezentuje historię łaźni oraz zmiany w kulturze noszenia bielizny. Zasady dotyczące czystości ewoluowały, co widać wyraźnie w regulaminach rozmaitych szkół, do których dociera autor. Również kąpiele w końcu zyskują uznanie, a szczególnie do głosu dochodzi zimna woda (która „zdrowia doda” - jak mówi przysłowie; funkcjonowało przeświadczenie o ociężałości, którą powoduje ciepła woda).

Książka ukazuje zmiany w kwestii zaopatrywania miast oraz rozmaitych rezydencji w wodę, a tych ostatnich – wzbogacenie w miejsca, zwane łazienkami. Z lektury można się również dowiedzieć, dlaczego kąpano się w bieliźnie, koszuli; jak wyglądało tworzenie kanalizacji w Paryżu; czym były kąpiele w rzece latem; jak chroniono się przed drobnoustrojami; jak tworzono system kąpieli/pryszniców dla mas.

Książka zawiera ogrom interesujących informacji, jednak wydaje mi się, że mogłaby być napisana nieco lżejszym językiem. Osobiście wolę, jak tego typu ciekawostki przekazywane są w dowcipny, humorystyczny sposób. Łatwiej wtedy przyswoić różne anegdoty. To w zasadzie jedyny, choć według mnie, solidny zarzut pod adresem tej pozycji. Mimo wszystko polecam:-) Szczególnie wszystkim czyściochom:-)

Na koniec garść cytatów:

Do wycierania nóg powinno się mieć ręcznik lub czystą ściereczkę. Nie można używać do tego celu ścierek do garnków.
***
Kobiety (nawet królowe) chodziły w wielkich, rozkloszowanych sukniach, przechodząc po korytarzu w swym pałacu, załatwiały się pod siebie. Władcy często zmieniali rezydencje, budowali nowe, gdyż smrodu z pomieszzeń nie dało się niczym usunąć. We wszystkich pałacach nie było ani jednej łazienki.
***
Trzeba koniecznie i obowiązkowo mieć w domu oddzielną dużą miednicę do mycia się i mniejszą miedniczkę do podmywania (...) Karmienie w miednicy prosiąt, cieląt lub kur jest niedopuszczalne.

Ps. Na filozoficzne pytanie „myć się czy nie myć” osobiście odpowiem: myć się :P

piątek, 28 czerwca 2013

Jodi Picoult, Pół życia


Luke Warren to mężczyzna, którego od dziecka fascynują wilki. Nie jest on jednak ich „zwykłym” badaczem, facet ma dosłownie „hopla” na ich punkcie. Do tego stopnia, że któregoś dnia postanawia z nimi zamieszkać i dołączyć do wilczej watahy (żyjącej w zoo). Luke ma w sobie coś, co przyciąga kobiety i wkrótce zostaje zakuty w małżeńskie dyby. Początkowo wiedzie w miarę spokojne, rodzinne życie. Kiedy jednak nadarza się okazja, by przyłączyć się do wilków żyjących na wolności, Luke nie potrafi sobie tego odmówić i zostawia rodzinę… na dwa lata. Dwa lata, które spędza na łonie natury, żyjąc jak dzikie zwierzę. Jedząc, co mu natura ofiaruje. Z trudem zdobywa zaufanie watahy, przejmując zachowania obowiązujące w świecie zwierząt. Kiedy po dwóch latach wychodzi z lasu, nie jest już tym samym człowiekiem, co przedtem. Stał się rozpoznawalny i popularny. Było o nim głośno jako o „człowieku żyjącym z wilkami”. Jednak zamiłowanie do tych zwierząt odbiło się na jego rodzinie. Ostatecznie rozwiódł się z żoną, a syn, który nie akceptuje zachowań ojca, opuszcza dom. Jedynie Cara, zapatrzona w ojca, zostaje przy jego boku.

Pewnego dnia, Luke i jego córka Cara zostają ciężko ranni w wypadku samochodowym. Edward, syn Luke’a musi wrócić do domu, z którego wyjechał kilka lat wcześniej, aby wraz z siostrą podjąć decyzje dotyczące dalszego leczenia ojca. Luke leży w szpitalu w stanie wegetatywnym, a lekarze nie rokują dobrze na przyszłość… Cara jest pełna nadziei, że ojciec wróci do zdrowia. W internecie szuka informacji o ludziach, którzy wybudzili się ze śpiączki i tymi historiami próbuje przekonać otoczenie, że jej ojcu również się uda. Edward natomiast uważa, że Luke nie chciałby być sztucznie utrzymywany przy życiu. Twierdzi, że ma na to dowody…

Książkę czyta się dosłownie jednym tchem. Zasługą autorki jest zabieg użycia wielu narratorów, dzięki temu  możemy spojrzeć na całą sytuację oczyma każdego z bohaterów po kolei. Prosty, zrozumiały język i bogaty research przed napisaniem książki to recepta autorki na poczytną, dobrą powieść. Po raz kolejny ta recepta nie zawiodła.

To książka o miłości, o walce o ukochaną osobę… Autorka porusza w zasadzie temat, który może dotyczyć każdego z nas, ale robi to w tak przejmujący sposób, że po każdej kolejnej książce jej autorstwa mam przysłowiowe „ciarki na plecach”. Nikomu nie życzę sytuacji, jaka została przedstawiona w powieści…

Polecam!

Ps. Początkowo miałam problem z tytułem, ale poniższy cytat rozwiał wszystkie moje wątpliwości:

Stałem się mostem pomiędzy światem ludzi i światem zwierząt. Pasowałem do obu i do żadnego nie należałem. Połowa mojego serca została z wilkami, połową mieszkałem z rodziną. Gdybyście nie wiedzieli: do życia potrzebne jest całe.

wtorek, 25 czerwca 2013

Maureen Lee, Wrześniowe dziewczynki


We wrześniu 1920 roku w jednym domu przychodzą na świat dwie dziewczynki. Nie są one jednak siostrami. Należą do dwóch różnych światów. Ich rodziny dzieli ogromna przepaść społeczna i materialna. W czasach wojennych pochodzenie nie zawsze ma aż takie znaczenie, jak w czasie pokoju, stąd też codzienne troski, przykre doświadczenia bliskie są obu rodzinom. Ich losy często się przeplatają, powodując rozmaite perypetie.

Początkowo poznajemy losy Eleanor i Brenny. Pierwsza z nich jest kobietą bogatą, o wysokiej pozycji społecznej. Problemy natury materialnej jej nie dotyczą. Ma wszystko, co jest potrzebne do szczęścia, a jednak szczęśliwa nie jest. Brenna natomiast należy do klasy robotniczej, do Liverpoolu przybyła „za chlebem”, pochodzi z Irlandii. Ledwo wiąże koniec z końcem, jednak pociechą są dla niej kochający mąż i dzieci. Obie kobiety poznają się przez przypadek i przez wiele lat nie będą darzyły się zbytnią sympatią. Ale los i tak pisze im wspólny scenariusz…

Ich córeczki, urodzone tego samego wrześniowego dnia, noszą imiona: Sybil i Cara. Sybil to córka Eleanor, a Cara to córka Brenny. Czas wojny sprawi, że dziewczęta staną przez rozmaitymi trudnymi decyzjami. Ich matki również nie będą miały łatwego życia. 

Fabuła rozwija się dynamicznie, nie ma niepotrzebnych dłużyzn. W tle widzimy ówczesny świat z jego plusami i minusami. Autorka realnie prezentuje ubiory z tamtego okresu, warunki, w jakich żyły poszczególne grupy społeczne czy restrykcje, jakie były wprowadzone w czasie wojny. Język jest niezwykle plastyczny, co sprawia, że książkę czyta się szybko. Jest dosyć gruba, ale i tak musiałam ją sobie „dawkować”. Delektowałam się nią, a to nie zdarza mi się aż tak często… Jej klimat jest tak wciągający, że zaczyna mi brakować słów…  Po prostu książka Maureen Lee chwyta za serce.

Portrety psychologiczne bohaterów nakreślone są według mnie rewelacyjnie. Nie ma postaci jednoznacznie dobrej lub jednoznacznie złej. Autorka umiejętnie motywuje każde działania, każdy najmniejszy wybór danego bohatera, co wzmaga realizm powieści.

„Wrześniowe dziewczynki” to wspaniała, ciepła rodzinna saga o ludzkich losach: miłościach, dramatach i trudnych decyzjach.

Polecam wszystkim lubiącym dobre powieści obyczajowe, z historią wojenną w tle.

sobota, 22 czerwca 2013

Kimberley Freeman, Wzgórze Dzikich Kwiatów

Do lektury „Wzgórza dzikich kwiatów” zachęciły mnie pozytywne opinie na portalu LC oraz… okładka (tak, wiem… nie ocenia się książek po okładce, ale cóż, wzrokowcem jestem i zdarza się raz na jakiś czas, że to moje oczy podejmują decyzję, a nie rozum czy serce).



Do sedna: poznajemy historię dwóch kobiet: babci Beattie i wnuczki Emmy.

Rok 1929. Beattie pracuje w nocnym klubie. Jak każda młoda dziewczyna, ma głowę nabitą marzeniami. Jej plany dotyczą krawiectwa – chciałaby zostać projektantką mody. Jednak marzenia marzeniami, a życie życiem. W klubie, w którym pracuje, poznaje wielu mężczyzn. Z jednym z nich zachodzi w ciążę. Jednak facet jest żonaty, co w latach trzydziestych ubiegłego wieku oznacza dla Beattie wiele nieprzyjemności. Przyjaciółka postanawia wysłać ciężarną do ośrodka zajmującego się takimi kobietami. Po jakimś czasie do Beattie przyjeżdża jej kochanek, pragnąc zabrać ją do Australii, gdzie mają zacząć nowe życie. W nowym miejscu nie wiedzie im się jednak zbyt dobrze. Kobieta podejmuje pracę na Wzgórzu Dzikich Kwiatów. Jest służącą, która w zasadzie przez przypadek wkrada się w łaski właściciela domostwa.

Rok 2009. Emma od dziecka chciała zostać primabaleriną. Dzięki wytrwałości i ciężkiej pracy spełniła swoje marzenia. Jednak jak to życiu, coś odbywa się kosztem czegoś innego. W życiu zawodowym osiągnęła praktycznie szczyt, ale jej życie uczuciowe legło w gruzach. Mężczyzna zostawił ją, by związać się ze swoją asystentką. A wszystko przez brak czasu. Emma ciągle w rozjazdach, na walizkach, sądziła, że Joshowi odpowiada takie życie. Dziewczyna jest zdołowana, zrozpaczona. Pocieszenia szuka (jakżeby inaczej!) w tańcu. Splot pechowych wydarzeń doprowadza Emmę do kontuzji nogi, co stawia całą jej karierę pod znakiem zapytania. Przybita swoją sytuacją postanawia wrócić w rodzinne strony – do Sydney. Tam okazuje się, że odziedziczyła po babce pewien dom…

Losy kobiet poznajemy naprzemiennie, choć rozdziały nie są jakoś regularnie podzielone. Poznajemy trudne, życiowe wybory, które były ich udziałem. Najbardziej przypadły mi do gustu losy Beattie. Była to „twarda babka” (choć sama sobie nie zdawała sprawy ze swej siły), której nie załamywały kłody rzucane jej przez los pod nogi. Jej historia była zaskakująca, nieprzewidywalna. Natomiast losy Emmy – hmmm, były nieco szablonowe, więc niewiele mogło mnie zadziwić.

Powieść pokazuje, że pomimo upływu czasu ludzie w niektórych kwestiach się nie zmieniają. Bywają zawistni, małostkowi, jeśli tylko ktoś w ich otoczeniu jest „inny”. Przykra prawda, z którą trzeba się pogodzić.

Ogromnym plusem książki jest tło historyczno-obyczajowe. Tasmania w ubiegłym stuleciu – jeśli rzeczywiście wyglądała tak, jak opisuje ją autorka, to chętnie przeniosłabym się tam na jakiś czas…
Wspaniała, relaksująca książka na każdą porę roku.. Jest to tzw. literatura kobieca, ale z wyższej półki niż „poczytadła” na jedno popołudnie.

I na koniec pewna myśl zaczerpnięta z książki:

Na tym świecie są dwa typy kobiet (...). Te, które same o sobie decydują, i te, które czekają, aż ktoś za nie podejmie decyzję. Postaraj się należeć do tej pierwszej grupy.

czwartek, 13 czerwca 2013

Dean Koontz, Złe miejsce


Jakiś czas temu poczułam potrzebę powrotu do książek z dreszczykiem. I tak oto, trafiłam na powieść „Złe miejsce”.

Kilka słów o samej treści: Frank Pollard boi się zasnąć, gdyż każdej nocy „wędruje” (sam nie wie gdzie). Rano budzi się przerażony, bo ktoś go ściga podczas tych nocnych wypraw. Nie wie kto, wie jedynie, że ten ktoś jest obdarzony jakimiś niezwykłymi mocami. A jedyne, co Frank pamięta po każdej takiej nocy, jest jego własne imię i nazwisko. Ataki amnezji powtarzają się, pewnego ranka Frank budzi się z krwią na dłoniach i torbą pełną pieniędzy. W desperacji próbuje szukać pomocy u detektywów, Bobby'ego i Julie Dakotów. Decydują się oni umieścić Franka w szpitalu na obserwacji, podczas której parokrotnie pojawia się on i znika. Okazuje się, że facet posiada możliwość teleportacji.

Na szybko wymienię kilka plusów tej powieści:
Genialnie nakreślone postaci (poznajemy motywy działania poszczególnych bohaterów); bardzo odpowiada mi poczucie humoru autora; książka jest niepokojąca, a równocześnie niesamowicie wciągająca; napięcie rośnie równomiernie, nie ma niepotrzebnych dłużyzn, przy których można by zasypiać; rozdziały są krótkie (a to bardzo lubię w książkach z dreszczykiem). Autor ujął mnie również tym, że w roli niektórych bohaterów obsadził osoby niepełnosprawne. W książce krew leje się strumieniami; odnajdziemy w niej również sporo strzelanin czy szybkiej jazdy samochodem (co sugerowałoby, że to bardziej powieść dla mężczyn), ale ja czasem lubię poczytać coś "mocniejszego".

Jeżeli raz na jakiś czas lubicie sięgnąć po horror/thriller, to ze spokojem mogę tę książkę Wam polecić. 

Ps. Przez cały czas czytania odczuwałam déjà vu – tak, jakbym już znała tę historię. Owszem, okazało się w trakcie, że kiedyś, dawno temu, miałam już okazję poznać „Złe miejsce” – najciekawsze jest jednak to, że moja skleroza działa selektywnie: pamiętałam, że to czytałam, ale nie umiałam sobie przypomnieć, jakie będzie zakończenie.

sobota, 8 czerwca 2013

Babeczki z poziomkami :)

Krótko i na temat: jeśli nie mam w domu żadnych łakoci (zdarza się to notorycznie, a jeśli są, to muszę je chować przed mężem:P), a nachodzi mnie/nas ochota na coś słodkiego, to piekę babeczki wg przepisu Nigelli. Kilka prostych składników, foremki i 20 minut w piekarniku. Opanowałam już tę czynność do perfekcji. Tym razem zabrakło mi papilotek, ale jak człowiek jest zdesperowany, to sobie radzi w inny sposób (użyłam papieru do pieczenia: pocięłam na kwadraty, a następnie nacięłam każdy róg) :)



Piekłam je już w rozmaitych wariacjach: z kawałkami czekolady, z wiśniami (ktore zostały z wiśniówki), tym razem wykorzystałam poziomki z własnego ogrodu:)

Jeżeli wyglądem tych smakołyków zachęciłam Was do eksperymentowania w kuchni, to dajcie znać, chętnie podzielę się przepisem:)

Palmiarnia w Gliwicach

Zacznę od wyjaśnienia. Najbliższe dwa posty na pewno nie będą dotyczyły książek. Tak się jakoś składa, że czytam coś tam od kilku dni, ale robię to w ślimaczym tempie, więc proszę o cierpliwość:)

Zamiast dywagacji książkowych chciałam zaprezentować Wam kilka zdjęć z naszej wyprawy do Palmiarni w Gliwicach. Udaliśmy się tam tydzień temu, w jakże deszczowy Dzień Dziecka (trzeba było się w końcu wyrwać na dłużej z domu:P). Nie byłam tam od kilkunastu lat, ale w zasadzie pawilony były takie, jakimi je zapamiętałam.



Poniższą roślinkę chciałabym mieć w domu. Przydałaby się szczególnie latem. Oto przed państwem muchołówka amerykańska:




  Kolejna muchołówka:


 Nawet jakieś zwierzątko się znalazło:)


 Były tam również "zboczone" kaktusy, ale postanowiłam zamieścić tutaj tylko ich zwyczajnych przedstawicieli:



Komu bananka? :D


Wyprawa udała się pomimo deszczowej aury (wspominam o tym nie bez powodu - deszcz padał tak zawzięcie, że w niektórych pawilonach przeciekał dach). Jednak jak tylko pogoda będzie dopisywała, to będziemy sobie organizowali wycieczki na łonie natury.