Dzięki Katarzynie Kwiatkowskiej i jej "Zbrodni w szkarłacie" mogłam odbyć cudowną podróż w czasie. A że lubię od czasu do czasu totalnie odciąć się od rzeczywistości i przenieść w odległe czasy, to przyjemność była tym większa.
Mamy rok 1900. Dwór Jeziory pod Poznaniem. To tam rozgrywa się akcja. Lada dzień młoda dziedziczka ma wyjść za mąż. Jan Morawski, szarmancki ziemianin, pomaga rodzinie w szukaniu skarbu dziadka. Pewnej nocy pada śmiertelny strzał. I okazuje się, że praktycznie wszyscy są... podejrzani. Każda z podejrzanych osób miała motyw, każda też ma - mniejsze lub większe - alibi. Na dodatek okazuje się, że rodzina stoi na krawędzi bankructwa, bo gospodarz zamiast prowadzić w miarę jednostajną politykę rolną, co chwilę zmienia "gałęzie" rolnictwa, którymi chciałby się zajmować. To jeszcze bardziej komplikuje i tak mocno już zagmatwaną sytuację i stawia rodzinę w niekorzystnym świetle przed funkcjonariuszem policji.