poniedziałek, 30 grudnia 2013

Diane Chamberlain, Szansa na życie

To książka z gatunku tych, po których czuję się, jakbym zeszła z pędzącej karuzeli. Wstrząsnęła mną i jestem pewna, że tak szybko o niej nie zapomnę. Już wiem, że obok Jodi Picoult pani Chamberlain będzie moją drugą ulubioną pisarką. Zaczynam z niecierpliwością wypatrywać, kiedy będę mogła wypożyczyć z biblioteki kolejne powieści jej autorstwa. Z reguły staram się nie czytać książek jednej osoby w krótkim odstępie czasu (wolę ochłonąć po konkretnej lekturze), ale teraz akurat złożyło się, że w przeciągu tygodnia dosłownie połknęłam dwie powieści Diane Chamberlain. Jedno jest pewne: nie żałuję.

"Szansa na życie" to "niezwykle mocny i intrygujący dramat rodzinny" ("Romantic Times"). Chcecie wiedzieć dlaczego? Już mówię...

Jedną z ważniejszych bohaterek jest ośmioletnia Sophie Donohue, cierpiąca na ostrą niewydolność nerek. Bliscy obwiniają jej matkę Janine za stan zdrowia dziewczynki. Janine bowiem swego czasu służyła w służbach lotniczych - brała udział w "Pustynnej Burzy" - a uczestników tych konkretnych wojennych zdarzeń leczono później na różne choroby.

Janine jest po rozwodzie, mieszka z córeczką, w pobliżu swoich rodziców, którzy nie akceptują wielu poczynań krnąbrnej kobiety. Nie w smak im, kiedy Janine decyduje się na eksperymentalną terapię polegającą na podawaniu dożylnie specyfiku zwanego potocznie herbaliną (nazwa pochodziła od ziół, które lek w sobie zawierał). Oni, wraz z jej byłym mężem woleliby, aby Sophie leczono tradycyjnymi metodami. Ta trójca trzyma swoistą "sztamę", do której Janine nie należy. Okazuje się, że terapia zaczyna przynosić efekty, bo dziewczynka czuje się znacznie lepiej. Może rzadziej uczęszczać na dializy, które trwają też nieco krócej niż przed terapią. W związku z tak dobrym samopoczuciem Sophie, Janine decyduje się wysłać ją na wymarzony obóz skautek. Sophie nie pragnie bowiem nic innego, jak być taką jak inne dziewczynki w jej wieku. A dwudniowy biwak może przysporzyć jej wiele radości. Z jakiegoś powodu dziewczynka z obozu nie wraca. Rodzice przeżywają szok, niedowierzanie, strach o życie i zdrowie córki. Zaczynają się wzajemne oskarżenia, a rodzice Janine nie chcą w ogóle z nią rozmawiać, źli, że naraziła dziecko na niebezpieczeństwo. Janine jednak w głębi duszy czuje, że jej córeczka żyje. Nie spoczywa na laurach, ciągle jej szuka, nawet wtedy, gdy odpowiednie służby już z tych poszukiwań rezygnują... Równolegle poznajemy historię Zoe i jej córki Marti. Obie te historie zaczynają się przeplatać w bardzo trudnym momencie.

Ile matka jest w stanie zrobić dla ukochanego dziecka? Janine robi praktycznie wszystko, co w jej mocy, by znaleźć swoją chorą córkę, porusza ziemię i niebo, byle tylko znaleźć Sophie żywą. Terapia musi zostać jak najszybciej wznowiona. Wiele książek traktuje o matczynej miłości, ale Diane Chamberlain robi to w tak wyjątkowy sposób, że łzy już czekają pod powierzchnią powiek, żeby tylko uciec na policzki...

Książkę czyta się jednym tchem, mamy tu nagromadzenie niezwykłych zwrotów akcji. Fabule nie można zarzucić banalności. Doskonale zarysowane postaci - niektóre z nich polubimy od razu, inne będziemy podejrzewać o niecne zamiary... "Szansa na życie" opowiada o życiowych problemach, trudnościach, ale również o miłości i przyjaźni. To taka lektura do pozastanawiania się nad swoim życiem.

Jedyny zarzut, jaki mam wobec tej książki to zbytnia rozwlekłość. Historię możnaby skrócić o jakieś dobre 50-80 stron i wiele byśmy nie stracili. Były momenty, w których zaczynałam się niecierpliwić, bo chciałam już wiedzieć, jaki los spotka bohaterów.

Polecam głównie kobietkom:)

Ocena: 5,5/6

niedziela, 29 grudnia 2013

Jacek Wąsowicz, 100 kijów w mrowisko

Autor, Jacek Wąsowicz,  w 2011 roku zaczął prowadzić kolumnę pt. "Kij w mrowisko" w polonijnym tygodniku wydawanym na Wyspach Brytyjskich. Początkowo zamierzał te "kije" wtykać jedynie w mrowisko brytyjskie (wszak tyle u nich rozmaitych nieścisłości!), ale okazało się, że na tym tle mrowisko polskie wcale nie wygląda lepiej. Po zestawieniu różnych rozwiązań polskich z brytyjskimi okazywało się najczęściej, że dane rozwiązania wydają się słuszne tylko dlatego, że są uwarunkowane pochodzeniem (np.polskim):

(...) jako naród, dla własnego dobra, warto czasami przejrzeć się w lustrze zachowań innego narodu.* (s.6)

"100 kijów..." stanowi zbiór rozmaitych krótkich form literackich, traktujących o polskiej mentalności, zwyczajach, tradycjach. Nie brakuje tam komentarzy dotyczących polskiej kuchni, mass-mediów, religii czy polityki. Do wszystkich tych wniosków autor doszedł w oddaleniu od Ojczyzny.

Jacek Wąsowicz porusza szeroką gamę tematów: od religii, poprzez politykę i obyczajowość, aż po kwestie mentalności i tradycji. Na początek poszedł stosunek Polaków do kobiet, które to ponoć mają "klawe" życie, ale kiedy nadchodzi ICH święto, to ONE najczęściej stoją przy garach, a nie ich ukochani mężczyźni. Dalej Wąsowicz udowadnia, że u nas (w Polszcze), aby być sławnym - trzeba ni mniej, ni więcej - tylko umrzeć! Następnie wyśmiany zostaje nasz sport narodowy, uprawiany przez Polaków namiętnie - narzekanie oraz przypływ religijności, gdy przychodzi Polakom przygotować swe pociechy do I Komunii Św.. Kolejnym tematem jest drogowa ekwilibrystyka:

Nie znam rodaka, któremu zdarzyło się być użytkownikiem brytyjskich dróg i który nie potwierdziłby, że różnica między brytyjską, a polską kulturą jazdy to jak różnica między kulturą a kulturystyką. Wszyscy przecież dobrze wiemy, że jazda na Wyspach to mordęga, zaś w Polsce to prawdziwe słowiański (a nawet ułański) luz. (s.21)

Nie oszczędza autor także rodzimej polityki, która - zdaje się - często idzie po trupach do celu. Wyśmiewa techniki stosowane przez działaczy politycznych i zastanawia się, po co obywatele-tułacze (żyjący na obczyźnie) tak bardzo angażują się w wybory, skoro nie mieszkają w swojej ojczyźnie (ma w tym przypadku sporo racji). Jeden z króciutkich rozdzialików traktuje o tradycji - musimy uważać, by tego, co "tradycyjne" nie powielać bezmyślnie. Nie ucieka Jacek Wąsowicz od trudnych tematów dotyczących kościoła i religii. Obawia się przykładowo, by nowy papież Franciszek nie skończył jako "jedynie idol tłumów". W rozważaniach przewija się również społeczny temat dotyczący tzw. "zimnego chowu" (wiecie, o czym mówię - należy spacerować z dzieckiem w wózeczku mimo trzaskających mrozów; notabene ja tak byłam wychowywana, a i tak jestem zmarzluchem z tendencją do przeziębień... i komu tu wierzyć?).

W nostalgiczne nuty uderza Wąsowicz w rozdziale "Życie w emigracyjnym rozkroku", w którym to ubolewa nad losem obywateli dwóch krajów i jednej ojczyzny, żyjących w rozdwojeniu jaźni. I znów powracamy do tematyki religijnej - znajdujemy dywagacje na temat świąt - które są ważniejsze: Wielkanoc czy Boże Narodzenie?

Chrześcijaństwo upiera się jednak, że to Wielkanoc jest jego fundamentem. I tak na zdrowy rozum: narodzić się, to każdy głupi umie, ale weź tu - bracie - umrzyj, a potem zmartwychwstań! (s.50)

W wielu esejach obrywa się Polakom, oj obrywa, weźmy np. te cytaty:

Żałobę noszę wreszcie po narodzie, który umie się cudowie jednoczyć - pod warunkiem, że powodem zjednoczenia będzie albo wspólny wróg, albo jakaś spektakularna śmierć. Tylko weź go zjednocz pod sztandarem wspólnego celu... (s.52)

Krajobraz Polski po obchodach Święta Niepodległości: demonstranci wylizują rany cięte, kłute bądź szarpane, politycy zliczają ile zarobili (lub stracili) na okołoświątecznych przepychankach, ksiądz-patriota ceruje darte z ambony szaty, a zwykły obywatel zastanawia się ile w tym wszystkim prawdziwego patriotyzmu, a ile pseudopatriotycznej manii. (s.65)

Ze śmiechem i łzami w oczach czytałam rozdział "Do kochania, wystąp!", w którym to autor porównuje stan małżeński do stanu żołnierskiego:

Przyznajmy to, panowie (...) my strasznie lubimy zabawę w żołnierkę. (...) gdy w żeńskim batalionie upatrzymy sobie kandydatkę na sprzymierzeńca, z miejsca przystępujemy do gry zaczepnej: zaczynamy zazwyczaj od marszu krokiem defiladowym, w obowiązkowym mundurze galowym; często lubimy też zaimponować przynależnością do oddziałów zmotoryzowanych, najlepiej z dużą mocą silnika. Gdy nasza taktyka zaczyna chwytać, przechodzimy (..) do prezentacji broni. Tu czołgiści mają o tyle lepiej, bo prezentują lufę. Poźniej złożymy żołnierską przysięgę przed polowym kapelanem. (...) Z biegiem lat (...) nie strzelamy już tak często z ostrej amunicji...! (s.61-62)

Dosyć odważnie pisze J.Wąsowicz o Smoleńsku, jednak muszę przyznać mu wiele racji: za dużo odgrzewania tego tematu w mediach...

W genialny sposób opisane zostały w "100 kijach..." polskie nawyki żywieniowe wraz z ich hermetycznością i obawą przed próbowaniem nowych smaków. Zadziwiające, jak celnie autor trafia i odsłania nasze "bolączki". Najbardziej przeraził mnie rozdział o żywieniu w Wielkiej Brytanii, w której to dzieci uważają np. że ser rośnie na drzewach. Zadziwił mnie natomiast felieton dotyczący różnic między polskimi a brytyjskimi babciami (inaczej podchodzą do kwestii opieki nad wnuczętami). Zabawnie prezentuje pan Wąsowicz "instytucję" sąsiedztwa. Każdy wszak zna hasło: "co sąsiedzi powiedzą?". Otrzymujemy też wyjaśnienie, dlaczego w tak wielu brytyjskich domach nie zobaczymy firanek (co dla statystycznego Polaka graniczy z ekshibicjonizmem). Nie brakło również kontrowersyjnego tematu aborcji i antykoncepcji, które w naszym kraju wzbudzają ogromne emocje. Dostało się Polakom także za ich krętactwo i kombinatorstwo.

Z punktu widzenia moich zainteresowań oraz wykształcenia najbardziej ujął mnie (i rozbawił do łez) rozdział ""Ona tańczy dla mnie" - analiza utworu literackiego".

Ta książka jest po prostu świetna. Niewielu komentatorów życia publicznego (tu, w Polsce) zdobyłoby się na AŻ taką szczerość. Autor bezlitośnie wskazuje nasze polskie bolączki, robi to w sposób żartobliwy, ale za każdym razem trafia w sedno. Śmiałam się głośno z jego "wniosków", ale muszę przyznać - czasem był to śmiech przez łzy... Ten zbiór felietonów, esejów i opowiadań raczej nie łechce naszej narodowej próżności. Bardziej wytyka wady, ale jest to skomponowane w taki sposób, że nie sposób gniewać się na autora.

Cudnym uzupełnieniem są proste (ale jakże trafne w swej treści!) rysunki. Na minus - brak przecinków w potrzebnych miejscach i czasem nieco kulawy szyk. Poza tym metaforyczny język pana Wąsowicza jest ujmujący i inteligentnie zabawny.

Mimo malutkich uchybień w interpunkcji i składni zdań decyduję się wystawić notę najwyższą. Tak szczera książka zasługuje na docenienie.

Przepraszam, że dodałam tu aż tyle cytatów, ale myślę, że dobitnie oddają ducha tej książki i zachęcą Was do sięgnięcia po nią:)

Genialna! 

* Wszystkie cytaty pochodzą z: J. Wąsowicz, 100 kijów w mrowisko, Warszawa 2013; w nawiasach podaję numery stron.

Ocena: 6/6

Za udostępnienie książki serdecznie dziękuję portalowi SZTUKATER oraz Wydawnictwu M-D-M

piątek, 27 grudnia 2013

Diane Chamberlain, Zatoka o północy

Ta książka poruszyła chyba wszystkie możliwe struny mojego jestestwa. Oj zabrzmiało nieco pretensjonalnie, a chodziło mi raczej o fakt, iż nie jest to typowe babskie "czytadło" (nie lubię tego słowa, ale czasem jestem zmuszona do jego używania).  Po przeczytaniu opisu na okładce: "Każde dziecko popełnia błędy. Konsekwencje tych błędów bywają tragiczne..." miałam już ciarki na plecach i zaczęłam się gorączkowo zastanawiać, czy w wyniku moich błędów z dzieciństwa komuś stała się krzywda. Szybko zabrałam się do lektury.

Na wstępie muszę się przyznać, że okładka wołała do mnie już od kilkunastu tygodni, ale dopiero niedawno miałam okazję wypożyczyć tę książkę. Spędziłam z nią naprawdę wzruszające chwile. Ale do rzeczy...

Julie Bauer, dwunastoletnia dziewczynka, co roku spędzała wakacje w tym samym miejscu - w letnim domku na wybrzeżu New Jersey. W tej rodzinnej sielance brały udział również siostry Julie - starsza Izzy (Isabel) oraz młodsza Lucy. Niestety w sierpniu 1962 roku doszło do tragedii. Siedemnastoletnia Isabel została zamordowana, a Julie przez ponad czterdzieści lat obwiniała się za śmierć siostry. Nie potrafiła wybaczyć sobie, że w pewien sposób mogła się przyczynić do tego zdarzenia. Po tych czterdziestu latach niespodziewanie w ręce Julie trafia list, który może wyjaśnić tę nieszczęsną sierpniową noc z 1962 roku. Okazuje się, że do więzienia trafiła prawdopodobnie niewinna osoba. Policyjne śledztwo zostaje wznowione, ale pociąga to za sobą przymus zmierzenia się z przeszłością. Jednak, gdy prawda wyjdzie na jaw, wielu osobom kamień spadnie z serc.

"Zatoka o północy" została napisana w pierwszej osobie, ale wydarzenia przedstawiane były z perspektywy trzech kobiet: Julie, Lucy i Marii (matki dziewczynek). Można by się zastanawiać, czy książka nie straciłaby swojego uroku, gdyby historia została zaprezentowana jedynie z perspektywy Julie.

Wiele osób porównuje twórczość Diane Chamberlain z pisarstwem Jodi Picoult. Według mnie ich książki różnią się od siebie, ale z pewnością łączą je dwie sprawy - umiejętność poruszania trudnych i bolesnych tematów oraz lekkość pióra. Pani Chamberlain tak sugestywnie opisała Bay Head Shores, że sama miałam ochotę zanurzyć się w ciepłej wodzie, popływać łódką lub pobawić się z Julie w poszukiwanie skarbów. To wszystko czyni tę powieść tak niezwykle klimatyczną. Na końcu książki zostały zamieszczone pytania przydatne w dyskusji - bardzo pomocne, jeśli lektura ta ma być omawiana w lokalnych dyskusyjnych klubach książki.

Autorka umiejętnie porusza temat relacji rodzinnych, tabu, które się w rodzinach pojawiają oraz swoistej powtarzalności zachowań (czasem nieświadomie powielamy zachowania podpatrzone u naszych rodziców). Dotyka problemu trudnych relacji na linii matka-córka, kiedy to każda z nich zmaga się z przeszłością, ale również teraźniejszością.

"Zatoka o północy" do końca trzymała mnie w napięciu. Autorka powolutku dozuje nam istotne informacje; odkrywa przed nami karty... Wskazuje nam wyraźnie, że przeszłość zawsze bedzie miała wpływ na nasze życie. To powieść, która uświadamia czytelnikom, że wszyscy jesteśmy tylko ludźmi i że wszyscy... popełniamy błędy.

Uwielbiam takie obyczajowe powieści z psychologicznymi wątkami. Relacje międzyludzkie są tak wdzięcznym (ale zarazem trudnym) tematem, że nie każdy pisarz tak dobrze poradziłby sobie z ich udźwignięciem. Polecam serdecznie.

Ocena: 5,5/6

czwartek, 26 grudnia 2013

Seth Godin, Wszyscy jesteśmy dziwni. O micie masowości i końcu posłuszeństwa

Ludzie to istoty, które lubią łączyć się w plemiona, w rozmaite grupy. Posiadają lidera i wspólnie definiują pojęcie normalności. Jednak autor - Seth Godin - zauważa, że nie powinno podporządkowywać się wszystkich do uniwersalnego pojęcia normalności (by "wcisnąć" masom różne rzeczy), lecz postawić na rozwój "dziwactwa"...

Seth Godin jest popularnym amerykańskim mówcą oraz autorem książek z zakresu marketingu. Jest również autorem pojęcia "permission marketing" (termin określający sposób budowania i utrzymywania więzi z klientami).

Autor zaczyna wprowadzanie czytelników w temat od anegdoty, jak ze sprawy niemasowej zrobić masową. Uświadamia nam, że żyjemy w czasach, w których gospodarka światowa opiera się na zjawisku masowości. W tej krótkiej książeczce pierwsze skrzypce grają w zasadzie cztery słowa: masy (czyli niezróżnicowana większość, do której łatwo dotrzeć i której zależy na tym, by gdzieś przynależeć), normalni (to słowa określające masy, normalność to pewien moralny i kulturowy standard), dziwni (czyli ci, którzy nie zaliczają się do miana normalnych; wszyscy, którzy zachowują się inaczej niż ogół),  bogaci (ci, których stać na coś więcej, niż tylko przetrwanie oraz ci, których stać na dokonywanie wyborów).

Pomyśl sobie: najpierw powstała jakaś fabryka, a następnie pojawił się rynek masowy. Dlaczego? Ano dlatego, że tej fabryki nie było stać na personalizowanie każdego przedmiotu. Trzeba zatem tworzyć tak, aby spodobało się to masom. Nie ma się co dziwić, że wiodące firmy obawiają się "dziwactwa" i tych, których nie zadowala produkt masowy...

Dziwactwo (odchyłka od normalności) świadczy o tym, że dokonałeś wyboru - opowiedziałeś się za tym, w co wierzysz, i zrobiłeś to, co chciałeś, a nie to, czego chcą marketerzy*.

Autor prezentuje cztery czynniki, pod wpływem których zmienia się to, co robimy - czyli cztery siły dziwactwa. Ciekawe jest to, że do dziwactw zalicza Godin malowidła naskalne w południowo-zachodniej Francji (sprzed siedemnastu tysięcy lat!). Zapytacie dlaczego? Odpowiedź jest dosyć prosta - jedno z ówczesnych plemion było na tyle "bogate", by móc pozwolić sobie na to, żeby jeden ze współplemieńców zamiast na polowanie poświęcił czas na malowanie czegoś na ścianach. Ba! Lud ten był na tyle bogaty, żeby wytworzyć "pędzel" i "farby"...

Społeczeństwa się bogacą, więc tym samym zaczyna być je stać na szeroko pojęte dziwactwa. Zaczyna się szerzyć pewne zjawisko - otóż wielu amatorów zajmuje się czymś profesjonalnie (są to z reguły zajęcia dotyczące ich zainteresowań - jednak nie są wykształceni w tym konkretnym kierunku). Robią to dla frajdy. Robią to, bo mogą.

Dzisiaj odnosi się sukces, wspierając wszystko to, co kiedyś nazywaliśmy niszowym**.

I kolejna mądra myśl:

Założenie masowości towarzyszy nam od tak dawna, że nie zwracamy uwagi na to, jak głęboko zakorzeniło się w nas przekonanie, iż wszystko musi być normalne. Jest ono utrwalone w swiadomości matki, która kupuje swojej córce normalne ubranka dziecięce, aby obie nie wyróżniały się z tłumu. (...) Wykazujemy skłonność do podporządkowywania się większości***.

Ta książeczka to manifest "wieszczący koniec rynku masowego, koniec masowej polityki, masowej produkcji"****. To lektura otwierająca oczy na procesy dokonujące się wokół nas. Warto choć na chwilę zatrzymać się i zastanowić, czy nadal chcemy być zaliczani do "mas", czy jednak wybierzemy "dziwactwo" polegające na wyborze ścieżki innej niż wybiera ogół społeczeństwa.

Autor dochodzi do wniosku, że większość firm nastawionych na "masowość" nie bardzo sobie radzi z narastającym dziwactwem społeczeństw. To, że chcemy należeć do "plemienia" nie oznacza, że musi być to plemię masowe. Najczęściej jest tak, że pragniemy przynależeć do małego kręgu ludzi o podobnych zainteresowaniach (jak my).

Co najistotniejsze, dziwactwo nie jest tu pojęciem pejoratywnym. Ono oznacza, że stać nas (nie tylko finansowo) na to, by nie zdobywać/używać rzeczy takich samych, jak inni. By nie iść ślepo za tłumem, tylko zastanowić się, czy przypadkiem nasze zainteresowania nie są zgoła odmienne.

To książka dla tych, którzy nie chcą się podporządkowywać "systemowi", którzy chcą być świadomymi obywatelami. Liczyłam jednak na większą ilość błyskotliwych refleksji i przykładów odzwierciedlających omawiany problem.

Ocena: 4,5/6

*Seth Godin, Wszyscy jesteśmy dziwni. O micie masowości i końcu posłuszeństwa, HELION 2011, s. 21.
** Tamże, s. 45.
*** Tamże, s. 51.
**** Tamże, s. 16.

Za egzemplarz recenzencki dziękuję portalowi SZTUKATER oraz Wydawnictwu HELION.

środa, 25 grudnia 2013

Stos recenzencki #5 (świąteczny) + prezenty książkowe i nie tylko ;)

Jestem ogrooomnie szczęśliwa, gdyż jeszcze nigdy nie znalazłam tylu książek "pod choinką". Dzięki uprzejmości portalu SZTUKATER znalazłam tam 12 świetnych lektur, a oprócz tego rodzinka nie zapomniała o mojej fascynacji i obdarowała mnie kolejnymi trzema książkami. Tak więc chwalę się wszem i wobec i... nie mogę się doczekać, kiedy je wszystkie przeczytam :D

Zacznę może od lewego dolnego rogu:

1) Chuck Missler, Poznaj Biblię w 24 godziny

2) Jonah Goldberg, Lewicowy faszyzm

3) Jacek Wąsowicz, 100 kijów w mrowisko

4) Stefan Themerson, Euklides był osłem (przez przypadek książka wylądowała do góry nogami)

5) Brian Tracy, Zarabiaj tyle, ile jesteś wart

6) Seth Godin, Wszyscy jesteśmy dziwni. O micie masowości i końcu posłuszeństwa

7) Andrzej Mleczko, Kto pieprzy, ten lepszy

8) Słowniczek niemiecki, wyd. Lingea

9) J. Lechoń, J. Tuwim, A. Słonimski, M. Hemar, Szopki polityczne 1922-1931. Cyrulika i Pikadora Warszawskiego


10) Stanisław Wasylewski, Klasztor i kobieta. O miłości romantycznej. Pod urokiem zaświatów

11) Adolf  Nowaczyński, Słowa, słowa, słowa

12) Paolo Curtaz, Miłość i inne sporty ekstremalne



Poniżej prezenty książkowe od familii:

1) Pascal kontra Okrasa (książka kulinarna Lidla)
2) Charlotte Brontë, Shirley
3) Hal Vaughan, Coco Chanel. Sypiając z wrogiem



ps. Prosiaczek nie byłby Prosiaczkiem, gdyby od czasu do czasu nie otrzymał jakiegoś prosiaczkowego gadżetu ;) :D


wtorek, 24 grudnia 2013

Czas na życzenia... ;)

Kochani chciałabym Wam życzyć ciepłych, radosnych, rodzinnych Świąt Bożego Narodzenia oraz oczywiście... wielu książek pod choinką :D


Miłego odpoczynku w rodzinnym gronie!

poniedziałek, 23 grudnia 2013

Nie jest tak źle...

Nie jest chyba tak źle z polskim czytelnictwem... Skąd taki wniosek?

Od jakiegoś czasu mam okazję oglądać ludzi podczas robienia zakupów (w tym tych przedświątecznych) i na tej podstawie wysunęłam dwa wnioski:
1) połowa Polaków dostanie w tym roku pod choinkę kosmetyki
2) druga połowa - otrzyma książki

A skoro tak wielu rodaków kupuje książki, to ktoś je chyba później musi przeczytać, prawda? ;-)
Coś mi się wydaje, że te statystyki są zaniżane...

Pozdrawiam w natłoku okołoświątecznych przygotowań :D

piątek, 20 grudnia 2013

Marian Zacharski, Operacja Reichswehra. Kulisy wywiadu II RP

Czy zdawaliście sobie sprawę, że polscy agenci wywiadu wojskowego wiedzieli, co się "kroi" na arenie międzynarodowej (mam tu na myśli II wojnę światową) - niektórzy z nich mieli świadomość tego, że w starciu z potęgą Niemiec nasz kraj nie ma szans... Jednak dowodzący Oddziałem II Sztabu Generalnego (później Głównego) niewiele sobie z depesz robili. Umniejszali potęgę Hitlera. I jak się to skończyło? Wszyscy wiemy - tragiczną wojną...

Autor dokonuje przeglądu historii Polski - zaczyna od opisu roli Piłsudskiego w dążeniu do niepodległości. To właśnie marszałek stworzył (początkowo) nieformalną sieć agentów - wywiad, którego szefem został mianowany Walery Sławek. Później utworzono Wydział II Informacyjny Sztabu Generalnego. Z książki Mariana Zacharskiego wyłania się obraz Piłsudzkiego, jako potrafiącego patrzeć w przyszłość przywódcy.

Bardzo dokładnie nakreślona została sytuacja plebiscytu z roku 1921 dotycząca losów Górnego Śląska (ustalanie przebiegu granicy polsko-niemieckiej na Śląsku). Opisana została również światowa konferencja gospodarcza, która rozpoczęła się 10.04.1922 r. w Genui.

Europa zdawała sobie sprawę, że po "wielkiej wojnie" powstało zbyt wiele sytuacji konfliktowych (narodziły się podczas likwidowania skutków I wojny) i pokój nie potrwa zbyt długo...

Republika Weimarska (potoczna nazwa Rzeszy Niemieckiej) i Rosja stały się pariasami na arenie międzynarodowej. Zaczęły zatem dążyć do zacieśnienia więzów, potrzebowały się wzajemnie. W ten sposób doszło do układu (traktatu) zawartego w Rapallo. To popchnęło Niemcy do rokowań z Polską, która była im potrzebna do tranzytu na tereny Rosji (opłacalna dla obu stron wymiana towarów [między Niemcami a Rosją] mogła dokonywać się jedynie przez Polskę).

Wnikliwie i niezwykle interesująco opisana została rola rotmistrza Nałęcz-Sosnowskiego w rozpracowaniu kontaktów między Rosją a Niemcami. Beletryzowana wersja wydarzeń dotyczących werbowania poszczególnych osób do działania na korzyść Polski (pod odpowiednią "przykrywką, oczywiście) bardzo przypadła mi do gustu.

Zakakujące i porażające musiało być dla Jerzego Sosnowskiego uświadomienie sobie (dzięki informacjom pozyskanym od "agenta" - czyt.zdrajcy Niemiec), jak bardzo polski wywiad "kuleje". Jakim szokiem musiała być dla niego wiadomość o tym, że wielu jego "kolegów" z agencji, która z założenia miała służyć Polsce, zostało "rozpracowanych" (lub dobrowolnie zgodziło się na współpracę z wywiadem niemieckim) przez niemieckie służby wywiadowcze. Inna kwestia dotyczy tego, że "sukcesy" Sosnowskiego (w postaci coraz większej ilości tajnych materiałów) rodziły zawiść i zazdrość wśród niedawnych kolegów rotmistrza. Stąd zaufanie do niego zaczęło powoli, acz systematycznie spadać. Do tego dołożyło się kilka potknięć w trakcie pracy agenturalnej.

Polski wywiad miał pewien minus - otóż często zdarzało się, że werbowano agentów, idąc "na ilość", a nie "na jakość". Czasem werbunki odbywały się na zasadzie szantażu. To oczywiście nie wróżyło nic dobrego (brak kompetencji to w przypadku pracy wywiadowczej błąd karygodny). Kolejnym ogromnym minusem była zdrada, która rozpanoszyła się w strukturach polskiego wywiadu.

Warto zaznaczyć, że rotmistrz Jerzy Nałęcz-Sosnowski nie osiągnąłby takiego "sukcesu" jako agent, gdyby posiadał inną osobowość. Był to młody szarmancki mężczyzna z charyzmą, który darzył kobiety szczególną estymą. I to właśnie wiele kobiet służyło mu za źródła informacji. Był człowiekiem światowym, który wiedział, jak zwerbować kolejne osoby... Ale miał też "swoje za uszami" ;-). Któż z nas jest jednak kryształowy..?

Kiedy już przebrnęłam przez pierwsze 100-150 stron, które były szokujące, ale nie "porywały", to dalej czytało się tę grubą książkę niczym najlepszą powieść sensacyjną. Wiem, że wydaje się to niemożliwe, ale tak doprawdy było... Autor postanowił zbeletryzować dzieje Jerzego Nałęcz-Sosnowskiego, pierwszego tak ważnego agenta wywiadu. Książka dedykowana jest rotmistrzowi, którego powojenne dzieje zakrawały na tragifarsę... polska zawiść dała o sobie znać. A przywódcy naszego kraju zlekceważyli poważne ostrzeżenia, które za sprawą rotmistrza napływały do Polski, a w posiadaniu których byli w zasadzie od roku 1932!!!

Tak pasjonującej księgi (bo książka brzmi tu jednak zbyt skromnie) dawno nie czytałam. O takich faktach powinno głośno mówić się na lekcjach historii... Muszę Was jednak ostrzec: nie jest to lektura na jeden lub dwa wieczory, raczej na jakiś tydzień (ok.1200 stron ;) ).  Natłok informacji nie pozwala na czytanie tej lektry "cięgiem", jednak - zapewniam - fakty, które poznałam, powalają na kolana.

Polecam gorąco i z czystym sumieniem wystawiam ocenę najwyższą.

Ocena: 6/6

Za egzemplarz recenzyjny dziękuję portalowi SZTUKATER oraz Wydawnictwu ZYSK i S-ka:-)

czwartek, 19 grudnia 2013

Andrzej Z. Makowiecki, Warszawskie kawiarnie literackie

Zapraszam Was w podróż po kawiarniach literackich naszej stolicy...

We wprowadzeniu autor powołuje się na słownikowe pojęcie kawiarni literackiej, w której to kształtowały się nowe obyczaje oraz moda. To miejsce umożliwiające kontakty, zawieranie znajomości czy rozrywkę środowiskom literackim (rozpowszechnianie nowinek z artystycznego świata) oraz pozwalające na relacje twórca-publiczność. Od końca XIX wieku prawie do końca XX wieku stanowiła (kawiarnia) zjawisko ogólnokulturowe, a lokale te były dobrym miejscem dla pisarzy, którzy między jedną a drugą kawą szukali weny... Gwar ten mógł jednak rozpraszać, ale nie można kawiarniom odmówić klimatu szczególnie przydatnego w zawieraniu nowych znajomości (funkcja integracyjna). Europejskie kawiarnie artystyczne to miejsca, w których środowisko literackie mogło swobodnie omawiać aktualne wydarzenia polityczne, poplotkować, pławić się (w przypadku poetów) w blasku chwały. Kawiarnia na swój sposób była też teatrem, bo "zwykli" klienci przychodzili pooglądać osoby publiczne, które czasem na ich użytek odpowiednio się zachowywały (teatralizacja zachowań). Spotykali się tam zatem "wielbiciele literatury i rzesza snobów łakomych „wielkiego świata”".

Kawiarnia literacka/artystyczna (żeby takową być), musiała spełniać szereg warunków:
1) musiała być "dla każdego" (lokal publiczny)
2) musiał znajdować się w niej lokal lub salka niedostępne dla "zwykłych klientów" (to miejsce tylko dla artystów)
3) owi artyści musieli mieć "widownię"
4) musiały się tam rodzić opinie literackie lub powstawać opiniotwórcze pisma literackie.

W rozdziale "Antenatki romantyczne i postyczniowe" prezentuje autor pierwszą kawiarnię (doby romantyzmu), którą można zaliczyć jako lokal artystyczny. Była to kawiarnia "Pod Kopciuszkiem". To tam spotykali się Julian Ursyn Niemcewicz, Franciszek Morawski czy Kajetan Koźmian. Bywał tam często Kazimierz Brodziński (autor rozprawy "O klasyczności i romantyczności" - kto pilnie słuchał na lekcjach lub zajęciach o romantyzmie, ten wie, o czym mówię). Sławą i popularnością cieszyła się kawiarnia Honoratka (miejsce, w którym odbywały się konspiracyjne spotkania przed powstaniem listopadowym). Natomiast w kawiarni Brzezińskiej można było natknąć się na Fryderyka Chopina czy Juliusza Słowackiego (szkoda, że nie żyłam w tamtych czasach...). Następnie na warsztat bierze pan Makowiecki kawiarnie młodopolskie. Jedną z nich była - potocznie zwana - Starorypałka, będąca punktem spotkań warszawskiej cyganerii artystycznej. Innym miejscem był nieformalny klub literacki w kawiarni Miki (usytuowany na rogu Placu Trzech Krzyży - znane miejsce w stolicy). Ponoć bywał tam sam Józef Piłsudzki (pod pseudonimem), a także Stefan Żeromski, Bolesław Leśmian, Zofia Nałkowska czy Władysław Reymont. Tam padło słynne zdanie:

Właściwie kobiety dzielą się na dwie kategorie: damy i nie damy*.

Kolejny opis dotyczy letniego ogródka w Nadświdrzańskiej (nazwa pochodzi od założyciela lokalu, który był posiadaczem majątku nad Świdrem). Było to miejsce atrakcyjne szczególnie w sezonie letnim. Ogródek był częścią mleczarni leżącej na Nowym Świecie, a z wnętrza lokalu korzystano jedynie w czasie niepogody. Serwowano tam wiejską kawę z dużą ilością mleka. Poruszano tam najczęściej mało poważne tematy. Były to raczej plotki z zakulisowego świata sztuki. Niedaleko Nadświdrzańskiej znajdowała się Pierwsza Warszawska Mleczarnia Udziałowa. Bywali tam: Bolesław Leśmian czy Zenon Przesmycki oraz Reymont, Żeromski i Tetmajer. Często spotkania różnych osób stawały się kanwą opowieści, powieści lub nowel. Była to kawiarnia, w której spotykali się przedstawiciele z 2 epok literackich: Młodej Polski oraz nadchodzącego dwudziestolecia międzywojennego. Jedną z kolejnych kawiarni zaprezentowanych w książce była "Kawiarnia Pod Picadorem", o której nie będę już tak szczegółowo pisać. Pozwolę sobie jedynie przytoczyć fragment "Regulaminu i cennika dla gości":

Zabrania się wstępu do kawiarni:
a) osobom w stanie nazbyt trzeźwym
b) recydywistom na polu literatury i malarstwa (...).
Satysfakcji honorowych Zarząd Kawiarni nie udziela. (...) Nosze ratunkowe i karetka pogotowia na miejscu. (...)**

Barwny opis atmosfery i klienteli rozciąga autor na inne kawiarnie: Kresy, Ziemiańską czy Ujazdowską. Autor wspaniale oddał klimat epoki i ówczesne realia; okrasza to wszystko ciekawymi anegdotami z życia bardziej i mniej znanych artystów. Na minus zaliczę tak małą liczbę zdjęć omawianych lokali - chciałoby się przecież zobaczyć, jak one wyglądały w rzeczywistości...

Piękne jest to, że ówcześnie za literaturę i poezję brali się ludzie młodzi - dwudziesto- i trzydziestoletni. Nie siedzieli przed ekranami komputerów, tylko spotykali się, by wzajemnie przed sobą i publicznością prezentować swoją artystyczną twórczość. Literatura nie była osobnym bytem, przenikała inne dziedziny życia, była "żywa".

Jest to lektura dosyć, powiedziałabym, specjalistyczna. Na pewno zainteresuje wielbicieli dwudziestolecia międzywojennego oraz epoki zwanej Młodą Polską. Do mnie "przemówiła" z racji osobistych zainteresowań oraz ukończonych studiów filologicznych - mogłam poznać życie wielu poetów "od kuchni", dowiedzieć się, jak spędzali wolny czas, gdzie szukali inspiracji. Przewija się w tej książce wiele nazwisk, autor zalewa nas ogromem wiedzy na temat kawiarnianego życia. Jest dla mnie logicznym, że nie każdego taka pozycja zainteresuje, ale powiem Wam jedno - żałuję, że "Warszawskie kawiarnie..." zostały wydane dopiero w tym roku, bo gdyby zdarzyło się to kilka lat wstecz, to taka lektura podczas studiów byłaby jak znalazł...

Ocena: 5/6

* Andrzej Z. Makowiecki, Warszawskie kawiarnie literackie, Warszawa 2013, s. 39.
** Tamże, s. 93.

Za egzemplarz recenzyjny dziękuję portalowi SZTUKATER oraz Wydawnictwu ISKRY:-)

piątek, 13 grudnia 2013

Książkowo...

Popatrzcie, co znalazłam podczas buszowania w sieci:

źródło


Genialne prawda? ;-) Chyba poproszę męża, żeby coś podobnego wykombinował w naszym ogrodzie :-)

Ps. Pamiętacie, że dziś piątek trzynastego..? :P

czwartek, 12 grudnia 2013

Maureen Lee, Wędrówka Marty

To moje drugie spotkanie z twórczością autorki. Odnoszę wrażenie, że pierwsze należało do bardziej udanych. Może wynika to z faktu, iż opis z tyłu okładki uważam za średnio udany i nie bardzo przystający do faktycznej treści książki..?

To może od początku... Akcja toczy się w Liverpoolu w 1914 roku. Tytułowa Marta to kobieta z ubogich warstw społecznych, mieszkająca z mężem Włochem oraz dziećmi w zaniedbanej ze wszech miar kamienicy. Prowadzi proste, nieskomplikowane wymysłami życie, którego głównym celem jest zdobycie na nie pieniędzy. Marta zarabia na utrzymanie rodziny, szyjąc jutowe worki. Zarabia niewiele, a po pracy nie ma nawet siły, by "oporządzić się" i zadbać o siebie. Wygląda więc na starszą niż faktycznie jest. Po pewnym wypadku jej mąż staje się inwalidą, któremu ciężko odnaleźć się w trudnej sytuacji i znaleźć pracę jako jednoręki pracownik. Szuka więc ukojenia w alkoholu, w żaden sposób nie pomagając Marcie w zdobywaniu funduszy na znośną egzystencję. Jedna z córek (Joyce), której udało się "wyrwać z domu", wstydzi się swojej biednej matki do tego stopnia, iż udaje, że jej nie zna, kiedy mijają się na ulicy (córka idzie wówczas w towarzystwie nowo zdobytych koleżanek). Marta zamiast czuć się upokorzona, tłumaczy (sama przed sobą) postępowanie córki i twierdzi, że w zasadzie rozumie jej postępowanie. Czytając to, przecierałam oczy ze zdumienia... Jeden z synów prowadzi nieograniczony żadnymi rygorami tryb życia, czasem nocując w domu, resztę czasu spędzając w szemranym towarzystwie. Jeszcze inny syn, wówczas czternastoletni, pewnego dnia oznajmia Marcie, że zaciągnął się do wojska. Bohaterka jest przerażona, bo pomimo braku wykształcenia zna wojenne realia i wie, ile matek rwie sobie włosy z głowy po otrzymaniu depeszy o śmierci synów... Chce więc ściągnąć nastolatka do domu. Postanawia działać, zawalczyć z systemem - najpierw u miejscowego policjanta, który odpowiada za powołanie chłopca w szeregi, później u odpowiednich miejscowych władz (rządzących pod wpływem trunków...), a kiedy to nie przynosi efektów, postanawia wyruszyć pieszo do domu numer 10 na Downing Street w Londynie (siedziby premiera). Jest w szóstym miesiącu ciąży, ale to nie przeszkadza jej w walce o syna. Droga ta jest żmudna, z wieloma przeszkodami, ale dzięki życzliwości wielu osób Marta w końcu dociera na miejsce... Jej wędrowanie stanie się swoistym manifestem przeciwko werbowaniu dzieci do wojska.

Na drodze Marty pojawia się Kate, młoda dziewczyna z bogatego domu, pragnąca ze wszystkich sił pomóc. Początkowo przy przeczytaniu i napisaniu listu do syna, później w wielu innych kwestiach. Stają się przyjaciółkami (mimo tak wielu różnic).

Nie do końca przekonuje mnie postać Marty. Nie czuję do niej niechęci, raczej współczuję jej całej sytuacji z synem, ale nie wyzwoliła ona we mnie jakichś cieplejszych uczuć. Zdaję sobie sprawę, że ówcześnie nie była jedyną analfabetką, chodzącą po ziemi, ale drażnił mnie chwilami jej brak zdecydowania, swoisty marazm (a może wynika to z niedopracowania postaci przez autorkę?).

Kate to natomiast zadziwiająca osoba - sama posiada wiele i z całego serca pragnie się tym dzielić z innymi. Chce bezinteresownie pomagać. Jest młodą charakterną kobietą, która wie, kiedy może tupnąć nogą, chcąc postawić na swoim. Gdyby rzeczywiście istniała, to - jak sądzę - mogłabym się z nią zaprzyjaźnić.

Lektura momentami mnie nużyła. Oczekiwałam czegoś na miarę "Wrześniowych dziewczynek", ale - jak powszechnie wiadomo - "nic dwa razy się nie zdarza...". Jest to jednak powieść wielowątkowa, opisująca pierwsze podrygi ruchu sufrażystek i kwestie okołowojenne. To historia o trudnych wyborach, podejmowaniu decyzji, przesiąknięta wieloma emocjami.

Sami musicie się zastanowić, czy to lektura dla Was...

Ocena: 4,5/6

środa, 11 grudnia 2013

Tomasz Ponikło, Józef Tischner - myślenie według miłości. Ostatnie słowa

Większość z Was zapewne słyszała o Wielkim Filozofie, jakim był ksiądz profesor Józef Tischner. Dla tych, którzy o nim nie słyszeli, powiem tak: był to wspaniały ksiądz o gołębim sercu, do tego intelektualista i myśliciel, dla którego zawsze ważny był drugi człowiek. Kiedy nadarzyła się okazja, postanowiłam z niej skorzystać i zabrać się w podróż z autorem powyższej książki po życiu i mądrościach księdza Tischnera.

We wstępie autor jasno i precyzyjnie określa, co jest celem jego publikacji - zamierza wypełnić lukę w biografiach ks. Józefa, w których ostatnie lata jego życia nie zostały dość dokładnie opisane.

Kiedy w 1997 roku następuje "powódź stulecia", ksiądz Tischner ostrzega, by nie patrzeć na nią przez pryzmat Bożej kary, lecz raczej znaku czasów, w których egoizm zwycięża z konkretnymi czynami - pomocą innym. Wyraźnie podkreśla, że nieszczęście może uruchamiać w człowieku dobro lub zło, podłość lub solidarność. Nawołuje, by pamiętać: "cokolwiek uczyniliście najmniejszemu z braci moich, Mnieście uczynili...".

Tomasz Ponikło opisuje, jak Tischner zachowywał się po otrzymaniu diagnozy: rak krtani. Ksiądz Józef przyjął postawę, w której nie dał się zdominować roli chorego - nie porzucił aktywności pisarskiej ani pracy umysłowej. Starał się żyć tak, by choroba zabrała mu jak najmniej z dotychczasowego życia. Pozytywne nastawienie po operacji pomagało choremu księdzu Józefowi dalej w miarę normalnie funkcjonować. Przeżywał swoją chorobę w sposób świadomy, bez popadania w skrajne uczucia.

Niezwykle ciekawie rozprawiał się ksiądz Tischner z różnymi kwestiami medycznymi. Wskazywał, gdzie należy szukać podłoża kryzysu współczesnej medycyny. Ksiądz profesor zajmował się również kwestią śmierci. Zdawał sobie sprawę z wielu etycznych problemów związanych z relacją śmierci i medycyny. Rozumiał, że problemy te ujrzały światło dzienne, ponieważ w nauce i medycynie dokonywał się postęp (pierwszy respirator, kwestia eutanazji - to nie jedyne z tematów szeroko opisywanych w omawianej książce).

Autor opisał kolejne etapy zmagań profesora Tischnera z postępującą chorobą, kolejnymi operacjami, a w końcu z oswojeniem choroby. Najbardziej uciążliwe - dla osoby, której wykłady i seminaria wypełniały znaczną część czasu - były ograniczone możliwości mówienia.

W książce zostały wyjaśnione wszelkie inspiracje księdza Józefa: między innymi wzorowanie się świętym Franciszkiem z Asyżu i jego wpływem na postrzeganie ludzi i świata przez Wielkiego Filozofa. Autor kreśli również szerokie tło filozoficzno-religijnych inspiracji księdza Tischnera oraz jego "przyjaźni" z Janem Pawłem II (ich relacja intelektualna wynikała z wielu podobnych poglądów).

Poruszony został także temat sformułowania, które odbiło się szerokim echem w dyskursie publicznym, a mianowicie określeniem "homo sovieticus". Była to metafora człowieka "poddanego ideologicznemu szkoleniu komunizmu" (dla którego najważniejsze były takie wartości: praca, udział we władzy i poczucie własnej godności; nie ma tam mowy o sferze duchowej; praca i konsumpcja są najważniejsze). Krótko mówiąc - chodziło o człowieka zniewolonego przez system totalitarny...

Cenię księdza Józefa Tischnera za to, jak mówił o Bogu i wierze; za poczucie humoru, dystans i autoironię, przy całym "góralskim zapleczu", jakie sobą reprezentował. Sensem religijności dla niego była między innymi pieśń pochwały życia i radości (za franciszkańskim "Hymnem do słońca" - inne tytuły to "Pieśń słoneczna", a także "Pochwała stworzeń"), za którą - jak sądzę - warto byłoby podążyć...

Polecam serdecznie:-)

Ocena: 5/6

Za egzemplarz recenzencki serdecznie dziękuję portalowi SZTUKATER oraz Wydawnictwu WAM :-)

poniedziałek, 9 grudnia 2013

Julia Child, Francuski szef kuchni

O Julii Child usłyszałam po raz pierwszy jakieś kilka lat temu. Wiedziałam, że była kobietą prowadzącą pierwszy kulinarny show w TV i autorką wielu książek kucharskich. Zapomniałam do niej, ale do czasu... Aż trafiłam na książkę "Francuski szef kuchni".

Julia Child tajniki sztuki kulinarnej zgłębiała między innymi we francuskiej szkole Le Cordon Bleu. Wzbudzała tam sensację nie tylko swoim ognistym temperamentem, ciekawą barwą głosu, ale również wzrostem (mierzyła 188 cm!).

W tej dosyć grubej (jakby nie było) książce kucharskiej (będącej "papierową" wersją programu telewizyjnego) Julia Child zamieściła na początku kilka słów od siebie. Autorka wyraziła radość z powstania książki na podstawie najwcześniejszego cyklu programów telewizyjnych "Francuski Szef Kuchni" (którego pierwszy odcinek ukazał się równo 50 lat temu, jeszcze w czarno-białej telewizji). Pani Child tłumaczy również, skąd pomysł na francuską kuchnię na ziemi amerykańskiej i jak wyglądały początki uczenia Amerykanów gotowania na sposób europejski. Zwraca również uwagę na fakt, iż w latach sześćdziesiątych nie zwracano tak bacznej uwagi na "zdrowe żywienie", stąd tak wiele przepisów na potrawy dziś uznane za tuczące i niezdrowe. Wspomina, jak "od kuchni" wyglądało przygotowywanie telewizyjnego kulinarnego show i jak trzeba było sobie wówczas radzić (nagrywało się cięgiem, bez "cięcia", co znacznie utrudniało pracę).

Po powyższym wstępie znajdziecie krótką historię tego, jak książka powstawała i jak Julia Child w ogóle trafiła do telewizji. Nie będę Wam tu, drodzy Czytelnicy, tego streszczała, gdyż (kto chętny) sami możecie się z tą historią zapoznać. Dalej zostały zamieszczone podstawowe informacje o rodzajach win - w kuchni francuskiej są one niezmiernie ważne - oraz o prawidłowym odmierzaniu mąki. A potem jest już tylko (albo AŻ) "Książka Kucharska Francuskiego Szefa Kuchni". Znajdują się tam zarówno przepisy na dania wykwintne (ja nazywam to "wyższą szkołą jazdy"), jak i stosunkowo proste, na które każdy przeciętny użytkownik kuchni polskiej może sobie pozwolić. Co ważne, oprócz przepisów umieszczone zostały tam również rozmaite porady i techniki wykonywania niektórych potraw. Są one opisane językiem prostym i zrozumiałym.

Jeżeli miałabym wymienić, które przepisy najbardziej do mnie "przemówiły", to z pewnością byłyby to (postaram się wybrać jedynie najciekawsze): babeczki (drożdżowe), tort naleśnikowy ze szpinakiem i pieczarkami, quiche lorraine (ze śmietaną i bekonem - wykonywałam do tej pory w nieco inny sposób). Wypróbowałabym z chęcią sporą część przepisów dotyczących sosów oraz warzyw (w szczególności ziemniaków). Zamierzam się jednak podzielić tą książką z bliską memu sercu osobą i może razem, pokoleniowo, coś upichcimy.

Bardzo spodobało mi się to, że na końcu książki został umieszczony indeks potraw, które zostały uporządkowane kategoriami: sosy i zupy, desery itd. To pomaga przy wyszukiwaniu konkretnej potrawy lub szukania pomysłu na przykład na dania z ziemniaków itp.

Książka przemawia do mnie swą prostotą (mimo wielu dosyć wyszukanych dań), przejrzystością i łatwością z jaką można odnaleźć dany przepis. Język owych przepisów jest naprawdę prosty, zrozumiały dla każdego, czasami miałam nawet wrażenie, że nieco humorystyczny.

Jeśli szukacie pomysłu na obiad, deser czy kolację, koniecznie sięgnijcie po "Francuskiego Szefa Kuchni". Okaże się bowiem, że wcale nie potrzeba wyszukanych składników, by "własnymi ręcami" wyczarować naprawdę pyszne dania rodem z francuskiej kuchni.

A, zapomniałabym dodać, w końcu mam jasny i "klarowny" przepis na masło klarowane... ;-)

Ocena: 5,5/6

Za egzemplarz recenzencki serdecznie dziękuję portalowi SZTUKATER oraz Wydawnictwu Literackiemu :-)

sobota, 7 grudnia 2013

Ogłoszenie

Kochani, proszę Was o kilka minut na zapoznanie się z poniższym tekstem. Może będziecie mogli się przyłączyć..?


„Pamiętacie Bajkę O Dziewczynce Z Zapałkami? Te Święta Dla Wielu Nie Muszą się tak Skończyć!”

Pomimo, iż Unia Europejska jest jednym z najbogatszych rejonów na świecie, to 17% Europejczyków ma tak ograniczone dochody, że nie może zaspokoić podstawowych potrzeb życiowych.
„„Wykluczenie społeczne”, podobnie jak „społeczeństwo obywatelskie”, jest obecnie najpopularniejszym i najczęściej używanym terminem w sferze działalności organizacji pozarządowych, socjologii, polityki społecznej. Wykluczenie jest odmieniane przez wszystkie przypadki, na walkę z nim wydawane są miliony złotych (w skali świata miliardy dolarów) tymczasem nic się nie zmienia, wręcz przeciwnie, osób wykluczonych jest coraz więcej i to nie tylko w Polsce, ale na całym globie.” * (Marcin Janasiak)

Podzielmy się tym co mamy, wiedzą zapisaną w książkach, mamy ich tak wiele… I z wielu już dawno wyrośliśmy… Podzielmy się wiedzą i szczęściem, które nam te twory przyniosły, nie bądźmy obojętni… Podarujmy w te święta książkę ukochanym, bliskim, podzielmy się Naszym szczęściem z obcymi, którzy go jeszcze nie zaznali…

W oparciu o decyzję Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracyjnym o numerze 426/2013, w przedświątecznych okolicznościach mikołajowych i gwiazdkowych, Stowarzyszenie Sztukater ogłasza ogólnopolską zbiórkę książek oraz darowizn, które zostaną przekazane placówkom zajmującym się walką z wykluczeniem społecznym . Dla nas nie ma rzeczy niemożliwych a w tym szczególnym okresie zdziałamy cuda…

Dzięki Waszej pomocy i przy Waszym wsparciu postanowiliśmy w te święta obdarować wiele placówek, których do tej pory nie stać było na stworzenie obszernych miejsc kulturalnych zwanych księgozbiorem podręcznym. Miejsc w których dawne historie literackich bohaterów ożywają na nowo, miejsc w których rzeczywistość roztacza nowe horyzonty, miejsc, w których w te święta na wielu twarzach chociaż na chwile zagości uśmiech… Nie bądźmy obojętni wobec naszych bliźnich, podzielmy się również z nimi chwilami naszych literackich uniesień, kulturą i historią zapisaną w skarbnicach wiedzy, zwanych książkami…

Pamiętajcie o życzeniach świątecznych, do każdej paczki prosimy o dołączenie kartki świątecznej z odręcznie wypisanymi życzeniami (bez danych osobowych adresata, z dedykacją), która w Wigilię Świąt Bożego Narodzenia zostanie przekazana osobom bezdomnym w schroniskach. Ten szczególny gest pozwoli im również poczuć magię świąt i chodź na chwilę stać się częścią Waszych rodzin… Wspomóżmy bliźnich słowem pisanym, życzmy Im spokojnych i wesołych świąt Bożego Narodzenia…

Co zbieramy?
*Książki ( wszelkiego typu, każdej ilości i tematyki… nie muszą być nowe!)
*Pieniądze (Dzięki dobrowolnym wpłatom ufundujemy wyposażenie wnętrza, w którym będzie znajdywał się księgozbiór, każda kwota się liczy!)
*wszelkiego typu artykuły biurowe (kredki, mazaki i co wam tylko przyjdzie do głowy!)
*oraz wszelkiego typu produkty (materiały), które wspomogą przeprowadzenie akcji

Ważne terminy:
Zbiórka darów trwa do 01 grudnia 2014!
Rozdysponowanie darów co kwartał!
Oficjalne rozliczenie zbiórki 10 grudnia 2014!

Podoba Ci się akcja, chcesz się przyłączyć? Opublikuj na swojej stronie plakat i info o akcji, zaproś znajomych, tak nie wiele wysiłku kosztuje a tak wiele znaczy!

Jak przekazać dary?
Wystarczy nadać paczkę z zawartością w środku na adres korespondencyjny poniżej.
Na stronie http://sztukater.pl/stwowarzyszenie.html na bieżąco będziemy informować o darach oraz ich ofiarodawcach!
Adres Korespondencyjny:
Stowarzyszenie Sztukater
Z dopiskiem: „Święta z Książką”
skr. pocz. Nr 6
50-950 Wrocław 68

Zapraszam do polubienia na fb:  http://facebook.com/Sztukater ;-)

Hanna Cygler, W cudzym domu

Uwielbiam powieści, dzięki którym mogę przenieść się w czasie i zapomnieć o otaczającej mnie rzeczywistości. "W cudzym domu" jest właśnie tego typu lekturą.

Los sprawia, że Joachim Hallman (von Eistetten), Luiza Sokołowska (Roisier) i Dmitrij Szuszkin trafiają do Warszawy. Każde z nich pochodzi z innych sfer. Odmienne są również ich życiowe doświadczenia. Jednak coś ich łączy: pragną rozpocząć w tym mieście nowe życie. Niestety, na skutek donosu (a może jakiegoś spisku?) Joachim zostaje aresztowany i osadzony w Cytadeli. Jest w nieciekawej sytuacji, gdyż grozi mu śmierć przez powieszenie, a w "najlepszym" wypadku - wywózka na Sybir. Pechowo dla Joachima jego śledztwo prowadzi radca Szuszkin, darzący antypatią wszystko, co polskie. Jednak nawet on zmienia poglądy...

Akcja powieści Hanny Cygler (właściwie Anny Kanthak) rozgrywa się pod koniec XIX wieku w wielu miejscach: Gdańsku, Warszawie, Paryżu, Berlinie, a także w miastach carskiej Rosji. Ówczesny świat przedstawiony został opracowany w miarę dokładnie (nieco zadziwiający był dla mnie opis przyjemnego życia polskich zesłańców na Syberii). Jakież było moje zdziwienie, gdy natknęłam się na słowo: kibitka (do tej pory niezmiennie kojarzone z naszym wieszczem narodowym - Adamem Mickiewiczem i jego "Dziadami"), czyli kryty wóz jednokonny, używany w Rosji; w okresie caratu służył do przewozu więźniów. Tego typu wyrazów i sformułowań znajdziemy w książce znacznie więcej. Dzięki temu nie możemy mieć wątpliwości, że przenieśliśmy się w inne realia...

"W cudzym domu" aż kipi od rozmaitych intryg, zdrad, prawdziwych miłości oraz młodzieńczych miłostek - słowem, znajdziecie tam wszystko, czego można oczekiwać po dobrej powieści obyczajowej.

Wśród postaci dryfujących po kartach powieści najbardziej do gustu przypadły mi Luiza i Rozalia. Obydwie były - jak na tamte czasy - odważne w głoszeniu swoich poglądów. Emancypantki jak malowane. Buntowały się przeciwko narzuconym schematom i tym "chwyciły mnie za serce". Głoszenie kontrowersyjnych opinii w liberalnych czasach nie wzbudza aż takiej mojej sympatii oraz podziwu.

Zawsze darzę szacunkiem autorów, którzy pisząc książkę muszą wykonać ogrom pracy poszukiwawczej. Wyobrażam sobie, że szperają po bibliotekach i wyszukują potrzebne informacje, by później móc je wpleść w opisywaną przez siebie historię. W wyniku tego, ale również swoistego klimatu, "W cudzym domu" polecam serdecznie każdemu :-).

Ocena: 5-/6

środa, 4 grudnia 2013

Alice Munro, Zbyt wiele szczęścia


Do opowiadań nigdy nie podchodziłam ze szczególnym entuzjazmem. Nie wiem z czego to wynikało – może zraziłam się podczas lat nauki szkolnej? W każdym razie stosowałam zasadę, że „póki nie muszę – nie będę po nie sięgać”. Jednak  wiadomość, że Alice Munro została tegoroczną laureatką literackiej Nagrody Nobla, spowodowała, że postanowiłam zawalczyć z niechęcią do tej formy literackiej. Tym sposobem w moje ręce trafił zbiór dziesięciu opowiadań pt. „Zbyt wiele szczęścia”.

Każde z opowiadań dotyczy innego zestawu problemów i porusza inne uczucia. Ta różnorodność powoduje, że podczas czytania się nie nudzimy.

Styl snucia opowieści przez autorkę przypadł mi do gustu, a jej umiejętność przelania na papier obserwacji, jakie zapewne poczyniła wcześniej, powoduje, że wiedziałam podskórnie, co „autorka chciała powiedzieć”. Choć myliłby się ten, kto by sądził, że mamy tam wszystko podane „kawa na ławę” – po każdym opowiadaniu przychodzi czas na refleksje, tym bardziej, że niektóre z nich mają zakończenia – według mnie – otwarte. Wiele z tych zakończeń jest tak nieoczywistych, że po kilka razy sprawdzałam, czy kartki w książce się nie skleiły. O to tu właśnie chodzi – zostajemy poniekąd zmuszeni do zastanowienia się nad rozmaitymi problemami. Dlaczego poszczególni bohaterowie wybrali taką, a nie inną drogę; dlaczego podjęli określone decyzje.

Co najciekawsze, każdy może znaleźć w tych opowiadaniach coś dla siebie. Spisałam sobie krótko, o czym każde z nich traktowało, po czym porównałam z opiniami innych czytelników. I do jakiego doszłam wniosku? Że każdy z nas dopatrzył się innych treści… Te krótkie formy prozatorskie są tak bogate, że możemy je czytać wielokrotnie i za każdym razem odkryjemy nowe nieznane lądy... Najbardziej wstrząsnęły mną: „Inny wymiar” (o więzach, które trzymają nas np. w rodzinie; o uzależnieniu od innej osoby), „Wolne rodniki” (o tym, że los i tak nas dosięgnie, niezależnie od tego, czy będziemy przed nim uciekać), „Twarz” (o tym, jak ciężko żyje się z brzemieniem kalectwa; o odrzuceniu, ale także o akceptacji) oraz „Dziecięce igraszki” (o tym, jak odbieramy osoby z ułomnościami; o sile kobiecej przyjaźni).

Większość opowiadań traktuje o kobietach, choć jeden tekst („Las”) najchętniej podsunęłabym mojemu mężowi. Sądzę, że mógłby mu się spodobać…

Po tym zbiorze zaczynam się skłaniać ku opinii, że nieprawdą jest, jakoby emocje mogły zostać dobrze opisane jedynie w rozwlekłych powieściach. To samo dotyczy bohaterów. Nie wystarczy ich „osadzić” w odpowiednim tle. Można ich doskonale skonstruować również w opowiadaniu. Wielokrotnie odnosiłam wrażenie, że autorka po mistrzowsku kreuje postaci – są one złożone, emocjonalnie bogate. Do tego ich przeżycia są tak głębokie, że żałowałam, iż nie są bohaterami powieści, którą można czytać przez kilka wieczorów. Zresztą kilka z tych tematów mogłoby spokojnie wystarczyć na naprawdę dobrą powieść i nie ja jedna tak uważam.

Alice Munro jest mistrzynią krótkiej formy – powtórzę za tłumem, który przyjemność czytania jej opowiadań ma już za sobą. Początkowo myślałam, że czytelnicy powtarzają jeden za drugim coś na kształt mantry zaczerpniętej z lektury szkolnej: „X wielkim poetą był…”. Ale nie tym razem. To moja pierwsza przygoda z twórczością autorki, ale zapewne nie ostatnia.

Polecam każdemu, kto spragniony jest historii przepełnionych ogromnym ładunkiem emocjonalnym z niezwykle intrygującymi bohaterami.

Ocena: 5/6


Za egzemplarz recenzyjny dziękuję portalowi SZTUKATER oraz Wydawnictwu Literackiemu :-)


Ps. To już setny post na tym blogu :D Nie jest źle, zważywszy, że średnio daje to 1 posta na 3 dni :-)

niedziela, 1 grudnia 2013

Malutkie ogłoszenie

Moi Drodzy, 

Może się zdarzyć, że teraz będę publikować swoje recenzje nieco rzadziej. Oczywiście postaram się, żeby tak nie było, ale natłok nowych obowiązków zmusza mnie do rzadszego korzystania z komputera. Liczę na Wasze zrozumienie :)

sobota, 30 listopada 2013

Michael H. Brown, Po drugiej stronie


O śmierci klinicznej po raz pierwszy usłyszałam wiele lat temu, kiedy to jedna z osób z mojej rodziny podczas ciężkiej operacji prawdopodobnie jej doświadczyła. Jednak nie mówiło się o tym głośno, więc nie jestem w stanie sprecyzować i opisać doznań tej osoby. Był jednak czas, kiedy razem z Mamą zaczytywałyśmy się w książkach opisujących ludzi, którzy przeżyli śmierć kliniczną.


Autor* powołuje się na opowieści osób, którym dane było przejść na tytułową „drugą stronę”. Wiele relacji mówi o czymś na kształt leja, czy też tunelu, na końcu którego widać niezwykłe światło. W trakcie podróży po tym tunelu mieli okazję przyjrzeć się swojemu życiu z całkiem innej perspektywy. Jakże przygnębiające było dla wielu z nich to, że czyny, które w ich ocenie były dobre, w oczach Boga niekoniecznie były takimi. W tych relacjach mówią oni o tym, że ta „boska istota” uświadamiała im tam, że wiele z tych czynów dokonywali myśląc jednak o sobie, a nie o szczęściu innych. Wielu z tych pacjentów (śmierć kliniczna najczęściej dotyczy osób po wypadkach lub osób leżących właśnie na stole operacyjnym) słyszy tam również, że musi wrócić,  „bo ma tu jeszcze (na Ziemi) sporo do zrobienia”. Przeważają opinie, że szybkość tej podróży w tunelu zależy od siły miłości, którą darzą Boga. Im bliżej byli Boga w trakcie swojego życia, tym szybciej docierają do niego tam, w zaświatach.

Wracając jeszcze do tych retrospekcji, podczas których dokonywany był obrachunek życia, to  warto zaznaczyć, że to jest PO COŚ. Osoby doświadczające spotkania z Bogiem otrzymują szansę, by zmienić swoje życie, a przy okazji zachęcić do zmian innych. Tu cytat, który wstrząsnął mną, mimo swej prostoty:

Wiedząc o tym wcześniej, możemy poczynić niezbędne przygotowania jeszcze tu, na ziemi, naprawiając to, co z perspektywy wieczności będzie przeszłością, aby przegląd życia nie był jak egzamin, który okazał się całkowitym fiaskiem, bo omyłkowo przygotowaliśmy się z zupełnie innego przedmiotu**.

Autor porusza również kwestie zanurzenia w ciemności – na przykład, gdy mówimy o osobach próbujących popełnić samobójstwo. Przytacza również sporo historii o duszach zmarłych, którzy nie do końca potrafili się uwolnić z okowów ziemskiego życia, są do niego w pewien sposób „przywiązani” i czasami wędrują po ziemi. „Po drugiej stronie” traktuje również o wielu innych kwestiach związanych ze śmiercią i przejściem do życia wiecznego – ale nie zamierzam tu streszczać całej książki – kto będzie zainteresowany, sięgnie po nią ;-)

Książka niejako mobilizuje do tego, by zastanowić się nad własnym życiem. Wielokrotnie powtarzana jest tam prawda, że nie należy myśleć tylko o sobie i o swoim szczęściu, ale że naprawdę warto myśleć o innych. Wystarczy, że od czasu do czasu zastanowimy się ile razy nasze postępowanie wynikało z czystych intencji… W innym miejscu autor zaznacza, że warto tę książkę traktować jako serię rozważań przygotowujących do życia wiecznego.

Ogromną zaletą jest powoływanie się na konkretne przykłady. Michael H.Brown (albo jego pomocnicy) ma za sobą solidny research. Książka zawiera wiele niezwykle interesujących relacji, które zaprezentowane są fragmentarycznie, co nie nuży czytelnika.

Ja wiem, że te kwestie mogą nie każdego przekonywać. Ale tak sobie myślę, że skoro tylu ludzi doznało takich przeżyć… to coś musi być na rzeczy. Chyba oni wszyscy nie doznali jakiegoś zbiorowego przywidzenia czy szaleństwa..?

Książka napisana jest przystępnym, prostym językiem. Czyta się ją niezwykle szybko, choć wskazane jest, by czasem zatrzymać się po lekturze danego rozdziału i zastanowić, czy można wyciągnąć dla siebie jakieś wnioski po kolejnych przeczytanych linijkach tekstu.

Pamiętajmy, że doczesne osiągnięcia mogą być jedynie iluzją***.

Polecam gorąco każdemu, kto chce znaleźć czas, by zastanowić się nad własnym życiem.

* M. Brown jest autorem ponad dwudziestu książek ogniskujących się wokół zagadnień związanych z katolicyzmem.
** M. Brown, Po drugiej stronie, s.151.
*** Tamże, s.153.

Ocena: 5/6



Za egzemplarz recenzyjny dziękuję portalowi SZTUKATER oraz Wydawnictwu M :-)

czwartek, 28 listopada 2013

M.L. Stedman, Światło między oceanami


Tej historii długo nie zapomnę. Jestem „świeżo” po odłożeniu książki na półkę i jeszcze mam mały chaos w głowie. Postaram się go jednak jakoś uporządkować.

Pewien mężczyzna po przeżyciach wojennych postanawia podjąć pracę jako latarnik na malutkiej wyspie Janus Rock (na obrzeżach Australii). Potrzebuje czasu na otrząśnięcie się ze wspomnień o zawieruchach wojennych. Raz na jakiś czas może wrócić na stały ląd – to coś na kształt urlopu. Podczas jednego z takich urlopów poznaje Izzy. Dziewczyna jest nim zafascynowana, a dodatkowo ogromnie interesuje ją życie na takiej wyspie. Młodzi pisują do siebie, ale początkowo Tom chce ją zniechęcić do takiego życia. Kiedy dziewczyna nie odpuszcza i nadal walczy o jego uczucie i marzenia, by żyć na Janus Rock, pobierają się. Po miesiącu miodowym wracają do szarej rzeczywistości – Tom wraca na „stare śmieci”, a jego żona zaczyna poznawać smak życia na wyspie, na której nie mieszka nikt, oprócz nich i kilku zwierząt. Tom dba o latarnię, sumiennie wykonując swoje obowiązki, a Izzy przyzwyczaja się do spokojnego, monotonnego stylu życia. Kocha Toma, dzięki czemu życie wydaje się jej znacznie łatwiejsze. Kiedy jednak ma za sobą już kolejne poronienie i urodzenie martwego chłopca, odechciewa się jej żyć. Wtedy to do ich wyspy przybija niewielka łódź, a w niej – zwłoki mężczyzny oraz kwilące niemowlę. Obowiązkiem Toma jest nadanie telegraficznej informacji o tym wydarzeniu, jednak żona wymaga na nim, by z tym zaczekał. Zakłada, że żadna matka nie wysłałaby swojego maleństwa na wzburzone morze – więc pewnie nie żyje. Powieść jest historią o tym, jak zachowanie Toma wpłynie na życie wielu ludzi. Czy to dobrze, czy źle, że posłuchał Izzy?

Nic nie jest czarne albo białe, nie ma tu prostych odpowiedzi. Bo co jest ważniejsze – czyste własne sumienie czy nasze szczęście?

Postaci są tak scharakteryzowane, że odczuwa się, jakby byli ludźmi z krwi i kości. Każda strona wręcz kipi od emocji. Tylu uczuć podczas lektury nie odczuwałam już dawno – wczuwałam się w tragedię bohaterów, szukając dróg wyjścia z ich skomplikowanej sytuacji.

Niezwykle zaskakująca historia, która do końca trzyma w napięciu. Żadne zakończenie nie będzie w pełni satysfakcjonujące…

Historia z dylematami moralnymi dręczącymi głównych bohaterów – to jest coś, z czym naprawdę warto się zapoznać.

Ocena: 5,5/6