niedziela, 29 września 2013

Donald Spoto, Zmierzch i upadek domu Windsorów


Tym razem nie mam weny na pisanie dłuższej opinii czy też recenzji. Postaram się krótko i treściwie polecić Wam lekturę książki Donalda Spoto pt. „Zmierzch i upadek domu Windsorów”. To naprawdę wyjątkowa pozycja, prezentująca losy brytyjskiej rodziny królewskiej. Autor z niezwykłą wnikliwością analizuje rozmaite wydarzenia  z życia władców panujących na Wyspach (i nie tylko), kreśli interesujące portrety głównych bohaterów i ich otoczenia.


Podczas tej lektury dowiedziałam się wielu interesujących rzeczy dotyczących rodziny królewskiej. Jednak książka ta zawiera ogrom szczegółowych informacji i odniesienia do wielkiej liczby osób, więc wielokrotnie musiałam cofać się kilka lub kilkanaście stron wstecz, żeby wiedzieć, o kim lub o czym mowa. Mimo tego małego mankamentu książkę czytało się naprawdę przyjemnie. To niezwykle wciągające kompendium jest lekturą na kilka dni, ale naprawdę warto się z nim zapoznać.

Polecam wszystkim, którzy lubią królewskie historie ;)

Ocena: 5/6

piątek, 27 września 2013

Maria Ulatowska, Całkiem nowe życie

Z twórczością pani Ulatowskiej zapoznałam się w lutym bieżącego roku. Na pierwszy ogień poszły wtedy "Sosnowe dziedzictwo" oraz "Pensjonat Sosnówka". Wiem, że spora część czytelników ostro potraktowała te dwie książki zarzucając im nadmierny idealizm i arkadyjskość. Ja sama dostrzegałam dość wyraźnie przesłodzone aspekty obydwu powieści, ale jak na ciepłe, kobiece historie przystało, trochę "lukru" musiało się tam znaleźć. Tym bardziej byłam ciekawa, jaka też będzie jedna z kolejnych książek autorki wydana w maju tego roku – „Całkiem nowe życie”. Zostałam bardzo mile zaskoczona, ale o tym za chwilę.


Poznajemy Frankę, a konkretniej Franciszkę Janusiak. To młoda osierocona dziewczyna, która w wieku dwudziestu lat po raz pierwszy jedzie na wczasy. Trafia do przepięknej miejscowości (którą sama uwielbiam) w górach – do Karpacza. Warto tu dodać, że sama Franka pochodzi z Wielkopolski, a dokładniej z Ostrowa Wielkopolskiego. Wracając jednak do Karpacza – tam młoda kobieta poznaje swojego przyszłego męża - Zenona, kierownika domu wczasowego, starszego od niej o grubo ponad dwadzieścia lat. Ma szansę zmienić swoje życie, ale musi przeprowadzić się w góry, co też w niedługim czasie czyni.

I tu muszę pozwolić sobie na pewną dygresję: dzięki Ci Panie, że nie mam takiej Teściowej, jak Franciszka! Moja druga Mama jest tak ciepła, tak inna od tego wrednego babsztyla, przedstawionego na kartach powieści, że to się w głowie nie mieści… Jeszcze raz, dzięki Ci Panie!

Franka w Karpaczu powoli i cierpliwie buduje swoje nowe życie. Musi pokonać wiele przeszkód (nie tylko teściową, która nie chce być dla sieroty przybraną matką), a o wiele kwestii (ważnych dla niej) musi walczyć. Dzięki pogodnemu usposobieniu radzi sobie całkiem nieźle i po pewnym czasie zdobywa grono solidnych przyjaciół, którzy nie zawiodą jej, gdy na niebie jej życia pojawią się ciemne chmury...

Podziwiałam Franciszkę, bo jej życie nie było usłane różami, a pomimo tego kobieta potrafiła zachować pogodę ducha. Potrafiła, pełna determinacji, dążyć do swoich celów. Ile siły i wytrwałości trzeba mieć, by dzień w dzień walczyć z teściową o tytuł pani domu. A teściowa, pani Sabina, do łatwych i potulnych kobiet nie należy. Nie szanuje Franciszki nie tylko dlatego, że jest ona w wieku jej wnuka. Po prostu nie znosi myśli, że jakaś „inna” kobieta mogłaby się szarogęsić w JEJ domu. Doprawdy, jakby to być mogło? Jak to często w takich historiach bywa, syn często (przynajmniej na początku) „trzymał sztamę” z mamą, a Franka musiała nauczyć się radzić sobie z tym duetem.

Zauroczyłam się tą opowieścią, bo opowiada o prawdziwym życiu. Nie ma tu Arkadii, jak było w przypadku powieści, o których pisałam powyżej. Mamy życie w jego pełnej krasie: z radościami, ale też chorobami, tragediami i smutkami dnia codziennego. Autorka pięknie prezentuje przyjaźń, jako wartość niezwykle potrzebną każdemu człowiekowi. Ale „Całkiem nowe życie” to również historia zawiści i nienawiści. Pani Ulatowska porusza wiele trudnych tematów jak aborcja, porzucenie własnego dziecka czy alkoholizm. Robi to z ogromnym wyczuciem i zrozumieniem. Na plus są bohaterowie powieści – ludzie z krwi i kości. Mamy tu też jeden wspaniale zarysowany czarny charakter (jak dodamy teściową, to będą dwa:P). Do gustu przypadły mi ciekawie przedstawione szczegóły życia z lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Widać też różnicę w stylu autorki – wydaje się być bardziej dopracowany.

Jednak mam małe zastrzeżenie: o ile w poprzednich książkach autorka może nieco przesadziła z wątkami idealistycznymi, o tyle tu – chyba za bardzo poszła w drugą stronę: tragedia goni tragedię.

Niemniej jednak czytanie sprawiło mi ogromną radość i pomimo podwyższonej temperatury oraz konieczności wylegiwania się w łóżku, przeczytałam ją jednym tchem.

Ocena: 5/6

wtorek, 24 września 2013

Daniel W.Driscoll, Tacierzyństwo. Zostajesz tatusiem i wszystko się zmienia


Większość książek o tematyce rodzicielstwa skierowanych jest do kobiet – tak niestety wygląda nasz rynek wydawniczy. Ta pozycja jest inna. Książka ta ewidentnie dedykowana jest mężczyznom, którzy mają, ale planują mieć potomstwo. Nie przeszkodziło mi to jednak – jako młodej kobiecie - w zapoznaniu się z tym tytułem. Autor jest absolwentem wydziału teologicznego na Uniwersytecie Notre Dame (sprawdziłam – jest to prywatny amerykański uniwersytet katolicki), nauczycielem, publicystą, mężem i ojcem czworga dzieci.


Na początku pozwolę sobie przytoczyć pewien cytat:

Każdy mężczyzna może być ojcem (…) ale czymś zupełnie wyjątkowym jest bycie tatusiem*.

Daniel W. Driscoll rozróżnia dwa pojęcia dotyczące ojcostwa po to, by uświadomić, że rola głowy rodziny to nie bułka z masłem. Chcąc być dla swoich dzieci tytułowym tatusiem, trzeba wiele cierpliwości, wysiłku i zwykłej ludzkiej siły. Co ważne, autor nie próbuje kreślić przed nami arkadyjskiej wizji ojcostwa. Wręcz przeciwnie, z lekką ironią i poczuciem humoru prezentuje meandry życia w rodzinie z perspektywy ojca (czytaj: tatusia).

Poprzez opisywane historie autor próbuje nam powiedzieć, jak wielką sztuką jest wychowywanie dzieci w poczuciu określonych wartości i zasad; jak trudno jest zajmować się dziećmi, nie zapominając, że każde z nich jest indywidualnością. Na własnym przykładzie pokazuje, że nauka tolerancji czy szacunku dla tradycji wymaga wysiłku nie tylko ze strony rodzica, ale również dziecka.

Dla autora „bycie tatusiem” polega między innymi na spędzaniu z dziećmi wolnego czasu, na wspólnym patrzeniu w gwiazdy, na czytaniu lub oglądaniu bajek, po prostu na byciu obok. Daniel W. Driscoll wspominając początki etapu życiowego, zwanego rodzicielstwem  wspomina, że gdyby wraz z żoną znali jego konsekwencje, to być może brakłoby im odwagi. Więc poniekąd ich niewiedza była swoistym błogosławieństwem od Boga.

Autor ma odwagę przyznać, że odkąd stał się rodzicem, coraz rzadziej patrzy na żonę przez pryzmat jej kobiecości. Postrzega ją jako matkę i pomoc domową. Żałuje tego i mówi to głośno. Równocześnie zaznacza, że docenia jej inteligencję i wrażliwość. Generalnie twierdzi, że od momentu, kiedy suknia ślubna i garnitur lądują w szafie, należy bardzo pielęgnować uczucie. Jeszcze bardziej – kiedy na świecie pojawiają się dzieci.

Wiele treści zawartych w tej krótkiej książeczce rozśmieszyło mnie. Autor w zabawny sposób opisuje różne rodzinne tradycje i zasady, które zostały wprowadzone w momencie narodzin dzieci. Przyznaje, że przestał co chwilę zmieniać koszule ubrudzone przez jego potomstwo, gdyż dostrzega bezsensowność takich działań. To samo dotyczy wystroju domu: wszystko, co drogie, piękne i mające predyspozycje do tłuczenia się, zostało wyniesione lub odpowiednio schowane. W domu panuje reguła funkcjonalności, a podstawowe rzeczy potrzebne w życiu codziennym lądują kilkanaście centymetrów powyżej miejsca, którego mogą dosięgnąć dzieci. Już samo to uświadamia autorowi, jak bardzo jemu i jego żonie zmienił się gust. Dociera do niego, że różnice między parami (małżeństwami) z dziećmi a tymi bez nich zawsze będą ogromne.

Dowiadujemy się również, że każdy dzień z dziećmi przynosi coś nowego. Żaden z rodziców tak naprawdę nie ma pewności, jak będzie wyglądał jego dzień z potomstwem. Ale najważniejsze jest to, żeby zobaczyć swoje dzieci śpiące, wyglądające jak aniołki. To – ponoć – ma dodawać siły i energii na każdy kolejny dzień.

Każdy z króciutkich rozdziałów rozpoczyna się jakimś wartościowym cytatem, niosącym ważne i mądre słowa, a kończy krótką modlitwą. Treści religijne są w tej książce dosyć mocno zaznaczone. Osobiście mi to nie przeszkadzało. Pokazywało, że autor ma swój system wartości i nie zamierza się z nim ukrywać. Żałuję jednak, że „Tacierzyństwo…” jest tak krótką lekturą. Brakowało mi jeszcze większej ilości perypetii rodzicielskich i jakichś konkretnych porad, jak sobie dać radę z gromadą małych istot.

Ocena:
4,5/6

Za egzemplarz recenzencki dziękuję portalowi SZTUKATER oraz wydawnictwu WAM



*Daniel W.Driscoll, Tacierzyństwo. Zostajesz tatusiem i wszystko się zmienia, Wydawnictwo WAM, Kraków 2012, s. 10.

Moje wrażenia z Targów Książki w Katowicach

Od jakiegoś czasu z niecierpliwością czekałam na Targi Książki w Katowicach. Tak się złożyło, że mogłam pojawić się jedynie w ostatnim dniu TK – niedzielę. I jakby to powiedzieć, mam mieszane uczucia. Spodziewałam się wielkiego: „wowww”, a przeżyłam lekkie rozczarowanie. Może to dlatego, że nie pojawiłam się np. w sobotę i nie miałam jak integrować się z innymi blogerami? Zresztą bywam nieśmiała, więc miałabym opory, żeby ot tak podejść do kogoś i zagadać, że prowadzę bloga etc…

Zacznę może od tego, że bezproblemowo dotarliśmy pod sam Spodek, co nas zaskoczyło. Nastawiliśmy się na problemy, jakieś rozjazdy, drogi jednokierunkowe – ponoć Katowice są trudnym miastem dla kierowców. Tym razem nasz GPS dał radę :-)



Ogólnie na samych targach było klimatycznie – wyczuwalna książkowa atmosfera. Najbardziej urzekły mnie stoiska z rozmaitymi bibliofilskimi gadżetami:


Odniosłam jednak wrażenie, że na TK zaprezentowały się mniejsze wydawnictwa – brak tam było gigantów. Jak to określił mój małżonek – duże wydawnictwa nie muszą się tak intensywnie reklamować, bo są znane od lat. Nie brałam udziału w żadnych panelach dyskusyjnych, gdyż takowe odbyły się w sobotę. Miałam jednak przyjemność wysłuchać pani Katarzyny Zyskowskiej-Ignaciak, która niezwykle interesująco opowiadała o swojej przygodzie z pisarstwem. Chętnie sięgnę po książki jej autorstwa.


Nieco dziwnie się poczułam odbierając torbę od organizatorów. Nie wiedziałam, czego się spodziewać. Oprócz pliku naklejek i ulotek (że niby ja mam to rozdać? Trochę kiepsko to wymyślili…), znalazłam tam również miesięcznik „Śląsk”, z którym znamy się od kilku lat (swego czasu niektórzy moi wykładowcy publikowali artykuły i wiersze na jego łamach), więc to była miła niespodzianka.

Nie chciałabym tu wyjść na zrzędliwą jędzę, ale kiepski był również pomysł umieszczenia jakiegoś punktu z frytkami (?) gdzieś w okolicach stoisk antykwarycznych. Ten „specyficzny” zapach nie miał się gdzie ulotnić i dotarł aż pod scenę. Sorry, ale mnie tam aż zemdliło (swoją drogą od jakiegoś czasu mam problemy żołądkowe, więc może one wzmocniły nieciekawy efekt). Takie są moje subiektywne odczucia. Nie wiem, czy za rok pojawię się w Katowicach. Chyba odłożę większą sumę pieniędzy i pojadę do jakiegoś „większego” miasta… Wiem, że innym się podobało – zdążyłam już przeczytać relacje na kilku blogach – może jestem jakaś inna..? :P

A poniżej moje zdobycze: jedna książka i trzy płyty winylowe :D


Nie sądziłam, że "Rozdroża" uda mi się nabyć za 10 zł :) Co do płyt: "Alicja..." urzekła mnie okładką i wykonawcami - wśród nich są m.in. Magda Zawadzka, Iga Cembrzyńska, Wojciech Siemion, Piotr Fronczewski, Marian Kociniak, Jan Kociniak, Irena Kwiatkowska. Gdy tak przebierałam w tych kartonach z płytami i odkładałam "Alicję..." na bok, podeszła do mnie jakaś pani i zaczęła opowiadać, że to samo wydanie tam niżej na hali można kupić w nowocześniejszej formie, na płycie CD. No więc musiałam jej wytłumaczyć, że niedawno dostałam od rodziców stary gramofon i koniecznie muszę sprawdzić, czy działa. Niestety rodzice pozbyli się wszystkich płyt, a teraz winyle wracają do łask... Jak tylko włączyłam płyty, poczułam się, jakbym wróciła do lat dzieciństwa, kiedy to w trakcie świąt kolęd słuchało się albo w radiu albo z płyt winylowych.

piątek, 20 września 2013

Anna Ficner-Ogonowska, Krok do szczęścia

Przyszedł czas na zapoznanie się z kontynuacją historii o Hance, Dominice, Mikołaju i Przemku. Może część z Was pamięta, jak w miarę ostro potraktowałam pierwszą część – „Alibi na szczęście” (dla przypomnienia: http://in-bed-with-books.blogspot.com/2013_07_01_archive.html). Zanim otwarłam „Krok do szczęścia” postanowiłam, że będę mniej surowa w ocenie. Nie wiem, czy to wpływ pogody czy tylko mojego nastawienia, ale skoro sięgam po „lżejszą” literaturę, to nie powinnam oczekiwać, że wytrzyma ona w porównaniu z klasykami. Z takim oto nastawieniem zabrałam się za drugą powieść pani Anny Ficner-Ogonowskiej.

...a tu widać moje "kroczki do szczęścia" :-)

Hania przygotowuje do ślubu swojej przyjaciółki Dominiki. W związku z tym wydarzeniem musi uporać się z nadal świeżymi wspomnieniami dotyczącymi jej własnego „najważniejszego dnia w życiu”. I jak to zwykle w przypadku Hanki – nie idzie jej to „po maśle”. Nieoceniona pani Irenka (najcieplejsza postać, którą sama najchętniej bym przytuliła, a później ugościła kawusią i ciastem), a także Dominika i (w mniejszym stopniu) Mikołaj pomagają Hani uporać się z przeszłością. To znaczy – nie jest jeszcze idealnie, o czym na każdym kroku przekonuje się ogromnie cierpliwy Mikołaj, ale kobieta jest w stanie w końcu przejrzeć zdjęcia z dnia własnego ślubu. Dodatkowo do Hani docierają dwie tajemnice z przeszłości. W wyniku tych zdarzeń kobieta będzie musiała zmienić sposób myślenia o pewnych kwestiach. W przypadku jednej z nich będzie to szczególnie trudne…

Tytuł książki wskazywałby, że Mikołajowi pozostał już w zasadzie tylko jeden jedyny „krok do szczęścia”, ale odniosłam wrażenie, że tych kroków pokonał znacznie więcej. Hania, jak to Hania, nadal bywała niezdecydowaną księżniczką. Chociaż muszę przyznać, że na kartach tej części cyklu zaczęła dokonywać się przemiana bohaterki, gdyż w końcu zaczęło do niej docierać, że drugi Mikołaj w życiu przyniesie jej tylko i wyłącznie szczęście. Wprawdzie postać Mikołaja jest nazbyt wyidealizowana, ale cóż…

Obiecałam sobie, że będzie mniej krytyki, więc już kończę powyższe wywody. Teraz czas na plusy i plusiki. Zacznę od najbardziej prozaicznej kwestii: urocza okładka z kobietą trzymającą kubek herbaty w dłoniach, w ciepłej kolorystyce – to jest to, co lubię. Teraz koniecznie muszę wymienić bohaterów, którzy najbardziej przypadli mi do gustu. Na pierwszy ogień idzie oczywiście pani Irenka, która niejedno w życiu widziała i przeżyła. Jej mądrości życiowe podane są w wyjątkowo przystępny sposób. To typ kobiety, która posiada przysłowiowe „serce na dłoni”, więc nie da się jej nie darzyć sympatią. Na drugim miejscu uplasowała się moja imienniczka, Dominika. Czasem irytowało mnie jej awanturnicze zachowanie, ale chyba dzięki niemu była w stanie doprowadzać Hanię do porządku. Dominika – twarda kobietka, która niezwykle szybko miękła widząc na talerzu przed sobą smakowitości polskiej kuchni. Na naszych oczach szalona Dominika z hałaśliwej kobiety z ADHD przemienia się w swoją spokojniejszą wersję, pogodzoną z myślą, że wkrótce zostanie mamą. Trzecie miejsce na podium zajmują Ula i Zuza, razem z Aldonką, która nadal wiedzie prym w wymyślaniu rymowanych mądrości życiowych. In plus są oczywiście częste wizyty bohaterki nad morzem. Tak dawno tam nie byłam, że ta lektura przynajmniej w części zaspokoiła moją potrzebę udania się tam.

Odnoszę wrażenie, że „Krok…” jest lepiej skonstruowany od „Alibi…” – pierwszej części historii. Akcja jest bardziej dynamiczna. Nadal w niektórych zdaniach autorka nieco przesadza z tzw. ”ozdobnikami” w postaci niezliczonej ilości przymiotników i przysłówków, ale nie ma tu już takich dłużyzn, jak w poprzednim tomie. To, co dzieje się w książce, jest bardziej realne, mniej bajkowe od perypetii opisanych w „Alibi…”.

„Krok do szczęścia” to ciepła opowieść o miłości, przyjaźni i dawaniu sobie szansy na szczęście. Znajdziecie tam również sporo perypetii i komplikacji, ale któż ich w życiu nie ma? To doskonała lektura na dni, w których nie macie ochoty na ciężką i przytłaczającą książkę.

Ocena: 4,5/6

(a propos oceny: piątki i szóstki są zarezerwowane dla bardzo dobrych i rewelacyjnych książek, a „Krok do szczęścia” to taka lektura na czwórkę z plusem)

czwartek, 19 września 2013

Mój pierwszy stosik recenzencki :)

Oto jest - mój wyśniony, wymarzony pierwszy stosik recenzencki :) 

Od góry:

Edith Nesbit, Feniks i dywan (musiałam ją mieć (!), zwłaszcza że w dzieciństwie zaczytywałam się w pierwszej częśći pt. Pięcioro dzieci i coś)
Marta Precht, Cień ważki
Daniel W. Driscoll, Tacierzyństwo. Zostajesz tatusiem i wszystko się zmienia
Roman Leuthner, Pomocy, będziemy dziadkami!


Pewnie wiecie, jaka to radość, prawda? :D Ale skoro o stosiku mowa, to muszę się pochwalić, skąd otrzymałam książki :)

Otóż, drodzy Koledzy i Koleżanki, nawiązałam współpracę ze wspaniałymi ludźmi z portalu SZTUKATER i to właśnie od nich powyższe książki. Serdecznie dziękuję i mam nadzieję, że nie zawiodę Waszych (ani swoich:P) oczekiwań.
I tu jeszcze jedna ważna informacja: jeżeli prowadzicie bloga o książkach, filmach czy grach i chcielibyście nawiązać współpracę recenzecką, to zapraszam do kontaktu ze SZTUKATEREM. Wyślijcie swoje zgłoszenie na adres: info@sztukater.pl :) Naprawdę warto spróbować - coś o tym wiem :D

poniedziałek, 16 września 2013

Jodi Picoult, Krucha jak lód


Chyba każdy rodzic marzy o tym, aby jego dziecko urodziło się zdrowe. Nie inaczej jest w przypadku bohaterów powieści Jodi Picoult „Krucha jak lód”. Charlotte i Sean O’Keefe to małżeństwo, które wiele przeżyło. Najtrudniejsze chwile są jednak przed nimi. Ich druga córka rodzi się z rzadko spotykanym schorzeniem – łamliwością kości. Życie bohaterów jest niezwykle ciężkie – borykają się z problemami finansowymi (wiadomo, leczenie rzadkich chorób jest niezwykle kosztowne), dzień w dzień zastanawiają się, czy ich córka Willow znowu sobie czegoś nie złamie, a do tego (jak to zwykle bywa) muszą radzić sobie z ciekawskimi spojrzeniami innych, kiedy tylko przekroczą próg własnego domu i wyjdą na zewnątrz. 

Charlotte w trakcie ciąży była pod stałą opieką lekarki, a zarazem jej najlepszej przyjaciółki – Piper. Pewnego razu Willow łamie obydwie kości udowe, Sean niezadowolony z opieki medycznej w miejscu zdarzenia szuka pomocy. Razem z żoną trafiają do prawnika. W tej konkretnej sprawie prawnicy nie są skorzy pomóc rodzinie, ale doradzają, by proces wytoczyć samej Piper (o błąd w sztuce lekarskiej, który miałby polegać na tym, że odpowiednio wcześnie nie dostrzegła – podczas badań USG – choroby nienarodzonej jeszcze dziewczynki). Oskarżenie własnej przyjaciółki miałoby jednak swój cel: Charlotte nie musiałaby już tak zamartwiać się, gdyż wygrana w takim procesie „ustawiłaby” ich rodzinę finansowo na długie lata. Aby wygrać proces Charlotte musiałaby przyznać przed sądem, że usunęłaby ciążę, gdyby wiedziała o chorobie dziecka…

„Krucha jak lód” to jedna z tych książek, które powodują, że po lekturze czuję się tak, jakbym została „przemaglowana”. Rozmaitość uczuć, które towarzyszyły mi w trakcie czytania, jest nie do opisania. Jodi Picoult we właściwy sobie sposób zgłębia temat (już teraz rozumiem, dlaczego każdą jej powieść poprzedzają tak długie podziękowania), ze szczegółami opisując dany problem – w niniejszej książce: chorobę. W przypadku „Kruchej…” jest to osteogenesis imperfecta (w skrócie OI), czyli wrodzona łamliwość kości. Warto tu w skrócie opisać, na czym polega ta choroba. OI wynika z nieprawidłowej budowy kolagenu (który jest głównym składnikiem tkanki łącznej), co powoduje nadmierną kruchość kości. Złamania u chorego występują nie tylko w momencie upadku, ale także podczas wykonywania codziennych – zdawałoby się „zwykłych” - czynności, np. podczas snu. Cechą charakterystyczną osób chorych na OI jest niski wzrost, łukowato wygięte kości i niebieskie zabarwienie twardówki. Istnieje kilka typów OI, ale więcej o tym schorzeniu znajdziecie na kartach powieści lub w Internecie.

Wracając do uczuć… Autorka w niezwykły sposób wprowadza nas w świat rodziny, której jeden członek cierpi na ciężką chorobę. Pokazuje, jak czują się bliscy, którzy każdego dnia muszą zmagać się z trudnościami, jakie niesie im los. Najbardziej (oprócz samej Willow) było mi żal jej siostry – Amelii. Dziewczyna czuje się zaniedbywana przez rodziców, którzy czasem zachowują się, jakby jej nie było na świecie. A ona chciałaby tylko czasem zostać zauważona… Obserwujemy również, jak zmagania z chorobą dziecka wpływają na stan małżeństwa bohaterów.

Willow pomimo swojej choroby jest nadzwyczaj pogodnym dzieckiem. Patrzy na świat w miarę optymistycznie, zdając sobie jednak sprawę ze swej odmienności. Nie może tak jak inne dzieci bawić się w piaskownicy, czy skakać na trampolinie, ale nadrabia te zaległości w inny sposób – sporo czyta, a czytając wynajduje rozmaite ciekawostki, którymi później karmi swoich bliskich. Podczas lektury wydawało mi się to dosyć zabawne – mieć tak mądre dziecko, że niejednokrotnie zaginało parol na znawcach jakiegoś tematu.
Jeżeli chcecie dowiedzieć się, jak postąpiła Charlotte; jakie problemy napotkała po drodze jej rodzina i czy kobieta potrafiła wytłumaczyć małej Willow, po co ten cały proces – koniecznie sięgnijcie po tę książkę. Zapewniam: po lekturze „Kruchej jak lód” zaczniecie doceniać prosty fakt, że jesteście zdrowi…

To książka przepełniona bólem, ale godna uwagi każdego…

Ocena: 5/6

środa, 11 września 2013

Socjologicznie... wspomnieniowo...

Jakoś tak ostatnio złożyło się, że mało czytam "dla siebie", a więcej "dla kogoś", a konkretniej... pomagam mężowi przy pisaniu pracy licencjackiej i szperam sobie po rozmaitych książkach. Są to w większości pozycje z zakresu socjologii mediów, ale i tam potrafię znaleźć coś dla siebie. Pozwólcie, że zacytuję:

Jedynym zatłoczonym miejscem w domu Ojca Perry'ego były jego półki z książkami. Stopniowo zacząłem rozumieć, że znaki na stronach to usidlone słowa. Każdy mógł odcyfrować symbole i uwolnić schwytane w sidła słowa, żeby znowu przemienić je w mowę. Tusz drukarski usidlił myśli; nie mogły się wyrwać (...). Gdy zrozumiałem w pełni o co chodzi, odczułem (...) podniecenie i zdumienie (...). Drżałem z intensywnego pragnienia nauczenia się robienia takich cudownych rzeczy.

Ten opis przeżyć pewnego księcia znajdziecie w książce Marshalla McLuhana "Zrozumieć media. Przedłużenia człowieka".

Te słowa natchnęły mnie do pewnych przemyśleń: nauczeni czytać "połykamy" kolejne książki, zapominając o początkach. Bo czy ktoś z Was - a jeśli tak, to jak często - wraca myślami do swoich czytelniczych początków? Pamietacie jak to było patrzeć na litery w książkach i widzieć w nich tylko jakieś "magiczne" czarne znaczki...? Smak książek z dzieciństwa bywa ulotny... Ja do tej pory wspominam, jak przy pomocy pomarańczowej ekierki pomagałam sobie w dukaniu "Kubusia Puchatka" (nie przypadł mi wtedy do gustu!!!). O ironio, w czasach studenckich przylgnęła do mnie ksywa "Prosiaczek", ale to już inna historia...