piątek, 28 lutego 2014

Elżbieta Jodko-Kula, Zdrady i powroty

To przejmująca opowieść o skomplikowanych relacjach rodzinnych, o błędach z przeszłości mających wpływ na teraźniejszość.

Śmierć Ewy (będącej matką, żoną i siostrą) gwałtownie zmienia "układ sił" w pewnej rodzinie. Akcja toczy się wokół życia mężczyzny, będącego (do niedawna) mężem zmarłej. Jest to facet, rzekłabym, specyficzny. Uparty, ale jednocześnie bierny. Żyje, nie walcząc z losem; po prostu płynie z prądem, nie przeciwstawiając się mu, choćby nawet było to dla niego korzystne. Po śmierci żony (z którą jednak niewiele go łączyło) nie potrafi się "pozbierać". Jak ognia unika trudnych rozmów z rodziną. W stresujących sytuacjach coraz częściej zagląda do przysłowiowego kieliszka. Taki ma sposób na życie. Jego córka Joanna, dorosła kobieta, spędzająca większość czasu w pracy, próbuje zastąpić nieobecną mamę w prowadzeniu gospodarstwa domowego. Ojciec ma w tej kwestii dwie lewe ręce, więc córka poczuwając się do obowiązku, przychodzi i gotuje ojcu obiady, sprząta, pierze itd. Syn Artur, będącym typowym przykładem "syneczka mamusi", czuje się jeszcze bardziej opuszczony. Nie może liczyć na żadne ciepłe gesty ani słowa od własnego ojca. Odsuwa się więc coraz bardziej od rodziny. Siostra zmarłej, Ilona, zaczyna wyrzucać z siebie zadawnione żale. Nie ma już Ewy, więc uważa, że o pewnych sprawach można już zacząć rozmawiać głośno. Sieć powiązań i zależności rodzinnych jest ogromnie zagmatwana. Każda z osób ma jakieś żale do kogoś z pozostałych. Każda z postaci zmaga się z jakimiś trudnościami. Pozornie wydaje się, że wszystko ich dzieli. Prawda jest jednak inna. Łączy ich bardzo wiele, tylko bohaterowie nie potrafią zdać sobie z tego sprawy...

Kiedy długo skrywane tajemnice z przeszłości zaczynają wychodzić na jaw, wszystko się komplikuje. Niektórym z bohaterów brakuje czegoś na kształt ogłady, zrozumienia drugiego człowieka - po co zdradzać tajemnice zmarłej osoby? - to niewiele zmienia, a jeśli już - to raczej na gorsze (stąd moja niechęć do dwóch kobiet występujących na łamach tej powieści: Ilony i Joanny).

Uderzające jest to, jak bardzo widoczny staje się fakt, że tajemnice i oszustwa z przeszłości mają moc nawet "zza grobu"... A co jeszcze ciekawsze, niewyjaśnione zadry z dawnych lat potrafią namieszać w życiu osób pozornie niezwiązanych z danymi wydarzeniami. Kiedy jednak życie podsuwa nam szanse na wybaczenie i naprawę błędów, warto z tego skorzystać.

To powieść, której fabuła - według mnie - mogłaby zostać przedstawiona na deskach teatru. Mała liczba rekwizytów, wszystko ograniczone do minimum. Jedyne, czego nie brakuje w powieści Elżbiety Jodko-Kuli, to emocje. Ta książka wręcz kipi od rozmaitych emocji.

Niejakim zaskoczeniem było dla mnie zakończenie. To taki specyficzny "happy end" z serii tych rokujących dobrze na przyszłość, ale nie przesłodzonych do granic możliwości. W ogóle cała fabuła powieści to "samo życie" i choć nie życzę nikomu tak poplątanych losów, to zdaję sobie sprawę, że takie historie zdarzają się w rzeczywistości.

"Zdrady i powroty" to opowieść o rodzinie. Takich rodzin z całą pewnością jest wiele. Rodzin, w których jej członkowie nie potrafią ze sobą rozmawiać, okazywać sobie uczuć. Ta książka jest przestrogą przed tym, byśmy żyjąc z ukochanymi osobami pod jednym dachem, nie mieszkali OBOK siebie, lecz ZE sobą. Byśmy się zauważali... A jednak powieść niesie nadzieję, że przebaczenie może wiele zmienić.

Ocena: 5/6

Za egzemplarz recenzencki dziękuję portalowi SZTUKATER oraz Wydawnictwu Szara Godzina :-)

Grubość książki: 1,90 cm

czwartek, 27 lutego 2014

Nello Scavo, Lista Bergoglio. Ocaleni przez Franciszka w czasach dyktatury

Ojciec Jorge jest rodzajem księdza gotowego cuchnąć człowieczeństwem. (s.102)

Cofamy się do roku 1976. Są to czasy*, kiedy w Argentynie do władzy dochodzi armia. Wtedy też rozpoczyna się siedem trudnych lat - lat cierpienia i terroru. Wojsko morduje tysiące osób. Część z nich zostaje porwana - mówi się o nich "desaparecidos" ("ci, którzy zniknęli"). W tym gorącym okresie pewien jezuita Jorge Mario Bergoglio próbuje ratować, kogo się tylko da. W książeczce "Lista Bergoglio. Ocaleni przez Franciszka w czasach dyktatury" osoby przez Niego ocalone opowiadają o tym, jak ojciec Jorge działał i pomagał.

Krótkim rysem historycznym autor wspomina wyniesienie kardynała Bergoglio do godności następcy świętego Piotra. Papież Franciszek - bo tak teraz należy o Nim mówić - na wzór świętego z Asyżu małymi, ale widocznymi krokami próbuje zmieniać Kościół. Mam cichą nadzieję, że uda Mu się oczyścić Kościół z negatywnych naleciałości, afer pedofilskich i innych nieprzyjemnych historii... Ciekawa jestem, czy Jego koncepcja Kościoła ubogiego (praca na rzecz najuboższych, wyrzeczenie się zbędnych bogactw) ma szansę przetrwać obecnie i w nadchodzącej przyszłości.

Autor, Nello Scavo (reporter i dziennikarz śledczy) opisuje, jak ciężko było dotrzeć do osób, które mogły opowiedzieć coś o działalności znanego obecnie wszystkim jezuity. Nikt nie ułatwiał mu pracy. A chodziło głównie o to, że przyjaciele papieża milczeli, żeby nie potwierdzić podejrzeń, że przez nich Bergoglio próbuje manipulować na swoją korzyść faktami sięgającymi lat dyktatury (s.17).

Autor dokonuje swoistych rekonstrukcji dni, w których Bergoglio wymyślał sposoby unikania kontroli, gubienia policji. Wszystko po to, by ludzi skazanych na zamordowanie, po kryjomu przeprowadzić na drugą stronę granicy, całych i zdrowych.

Były to bestialskie czasy, kiedy Dyktatura mordowała wielu niewinnych ludzi. Kiedy nawet rodziny bywały podzielone, a niektórzy dostojnicy kościelni popierali reżym. Rozdział dotykający tej problematyki mocno mnie poruszył - no bo jak, księża i zabijanie? W głowie mi się to nie mieści. Wielu kapłanów oskarżono później o współpracę z siłami represyjnymi (zarzucano im współudział w aresztowaniu niewinnych osób). Do Watykanu docierały wieści o tych aktach terroru, ale w rozmowie z papieżem Pawłem VI arcybiskup Plaza wyrzekł się tego, zarzucając "informatorom" kłamstwo.

W drugiej części omawianej tu książki zamieszczone zostały historie kilkunastu ocalonych przez papieża Franciszka. Z relacji wyłania się obraz sprytnego jezuity, który stworzył swoistą "siatkę" wsparcia. Nikt nie wiedział, że należy do "systemu Bergoglio", bo każdy robił pojedynczą rzecz, o którą poprosił argentyński prowincjał. Podział funkcji - to było clou działań.

Autor dotarł do dokumentów, z których jasno wynika, iż obecny Papież nie był w żaden sposób powiązany z reżymem. Co więcej, istnieje wiele świadectw, świadczących o tym, że ksiądz Jorge udzielał pomocy ludziom prześladowanym przez juntę. Czy mógł zrobić coś więcej - jeden z bohaterów odpowiada:
Był prowincjałem jezuitów, nie supermanem. Na ile wiem, zrobił wszystko, co mógł. A nawet więcej. (s. 115)

To lektura krótka, acz przejmująca. Jest wspaniałym świadectwem nie tylko wiary, ale także człowieczeństwa. Uświadamia nam, że nasz Papież nie przyjął żadnej "pozy", o co niektórzy Go oskarżają, lecz zawsze był taki: czuły, opiekuńczy, niosący pomoc potrzebującym. Oby Jego pontyfikat trwał jak najdłużej. Niesie bowiem ze sobą ożywczy powiew świeżości w nieco zatęchłych zakamarkach chrześcijaństwa...

* Krótka lekcja historii: Działano pod pretekstem rozpoczęcia procesu reorganizacji narodowej. Wojskowa junta usunęła prezydent Isabelitę Peron, parlament został rozwiązany, a członkowie Sądu Najwyższego - usunięci. Wojskowi ogłosili stan wyjątkowy, uchylając prawa zawarte w konstytucji. Zakazano działalności związków zawodowych, gazety były kontrolowane, a politycy i aktywiści społeczni - zostali zamknięci w więzieniach. Tortury były sposobem na uzyskiwanie informacji. W czasach dyktatury próbowano za wszelką cenę zmusić do milczenia tę część Kościoła, która postanowiła nie klękać przed mundurami generałów (s.26).

Polecam!

Ocena: 5/6

Za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego serdecznie dziękuję portalowi Sztukater oraz Wydawnictwu "Jedność"

Grubość książki: 1,80 cm

środa, 26 lutego 2014

Artur Barciś, Marzanna Graff, Rozmowy bez retuszu

W wywiadzie prowadzonym przez Marzannę Graff - pisarkę, scenarzystkę, a także aktorkę - Artur Barciś oprowadza nas po historii swojego życia. Cofa się we wspomnieniach do trudnych lat dzieciństwa. Spora część owych trudności brała się z choroby ojca oraz... skromnych "gabarytów" pana Artura. Postura nie działała na jego korzyść - początkowo spotykał się z manifestowaniem siły przez "większych" i silniejszych, później wielu nauczycieli uznawało ją (tę posturę) za mało "aktorską". Były to bowiem czasy, w których do szkół teatralnych/filmowych przyjmowano wysokich, przystojnych mężczyzn, a pan Barciś nie wyglądał nawet na swoje lata!

 Z rozrzewnieniem wspomina aktor swoje początki na scenie, pierwsze występy recytatorskie i pierwsze wygrane. Jak się okazało podczas lektury, niewiele wiedziałam o panu Arturze Barcisiu. Kojarzyłam go co prawda z kultowego sitcomu "Miodowe lata"  (to taki typ rozrywki, przy której cała moja rodzina zaśmiewała się do łez), z "Rancza" (genialna kreacja Czerepacha) czy z flagowego serialu TVP2 - "M jak miłość"; ostatnio widziałam go w cudownym "Braciszku", ale ponad to - niewiele o nim wiedziałam.

Dzięki "Rozmowom bez retuszu" mogłam poszerzyć tę garstkę informacji o wiele nowych szczegółów. I tak między innymi dowiedziałam się, że pan Artur Barciś jako młodzieniec startował w Ogólnopolskim Konkursie Recytatorskim i w 1974 roku wygrał, otrzymując tym samym tytuł Recytatora Roku. Należałoby tu nadmienić, iż w jury zasiadała wówczas sama... Wisława Szymborska. Dedykację w pamiętniku od poetki aktor posiada po dziś dzień.

Zafascynowana wczytywałam się w opowieści o szkole średniej i perypetiach maturalnych oraz egzaminach na studia. Trzeba przyznać, że pan Barciś przebył długą drogę, od ucznia gnębionego przez silniejszych (w szkole podstawowej), poprzez duszę towarzystwa, kawalarza (w szkole średniej) aż po... uznanego aktora filmowego i teatralnego. Niesamowite, prawda?

Niezwykłe opowieści dotyczą pracy aktora w różnych teatrach. Początkowo w Teatrze na Targówku (1979-1981), później w Teatrze Narodowym (1982-1984), a od 1984 r. w Teatrze Ateneum. Z sentymentem wspomina pan Artur dawne kreacje oraz spotkania z twórcami polskiego teatru i kina.

Z "Rozmów bez retuszu" wyłania się obraz aktora niebanalnego, znającego własną wartość. Człowieka, który nie boi się iść ścieżkami innymi niż ogół. Wyłania się także obraz człowieka niezwykle ciepłego, uprzejmego. Pan Artur potrafi pięknie opowiadać o ludziach, z którymi przyszło mu współpracować. Wspomina ich miłym słowem, a jeśli już ktoś "zalazł mu za skórę" - to wspomina o istnieniu jakiegoś pana X, ale nigdy nie podaje personaliów. Piękne, godne naśladowania zachowanie!

W moim odczuciu pan Barciś to aktor "kompletny", znający smak zarówno zwycięstwa, jak i porażki. Występowanie na deskach wielu teatrów pozwoliło mu zdobyć "warsztat", tak bardzo przydatny w latach, kiedy rozpoczynał karierę telewizyjną.

Do tej pory bardzo lubiłam pana Artura, ale po tej lekturze mam ochotę przyjrzeć się bliżej jego filmografii. Oglądałam na przykład niektóre części "Dekalogu" Kieślowskiego (lata temu!), ale nie potrafię sobie przypomnieć obecności pana Barcisia w tych filmach. Koniecznie muszę nadrobić braki.

Wspaniałe wydanie, w twardej oprawie z bardzo charakterystycznym zdjęciem aktora. Odnoszę wrażenie, że z okładki spogląda na mnie prawdziwy człowiek. Mierzy mnie spojrzeniem tak przejmującym, że nie umiem oderwać od niego wzroku. Wywiad został poprowadzony w taki sposób, że wydawało mi się, iż przebywam w tym samym pomieszczeniu i przysłuchuję się rozmowie dwójki znajomych. Dodatkowo książka opatrzona jest ogromną liczbą fotografii, co uprzyjemnia lekturę.

Serdecznie polecam!

Ocena: 5/6

Za udostępnienie egzemplarza recenzeckiego uprzejmie dziękuję portalowi SZTUKATER oraz Wydawnictwu M ;-)


Grubość książki: 2,20 cm

poniedziałek, 24 lutego 2014

Anna Ficner-Ogonowska, Szczęście w cichą noc

Liczyłam, że skoro "Szczęście w cichą noc" jest dodatkiem do trylogii, to będzie to książka z przytupem. Że zostanę zaskoczona, wbita w fotel, powalona na łopatki rozgrywającą się akcją. A tu taki... pogrom. Trzymając tę króciuchną powieść w dłoniach, zastanawiałam się, co też takiego ciekawego zaserwuje nam autorka. Najciekawsze okazały się... przepisy kulinarne zamieszczone na końcu...

Spotykamy wszystkich bohaterów, znanych nam z wcześniejszych książek pani Ficner-Ogonowskiej. Hania nadal jest idealną istotą, która cudownie gotuje, wybacza i nawet w ciąży wzbudza zainteresowanie swojego męża, Mikołaja. Prowadzi magiczny zeszycik, w którym zapisuje różne mądrości, przepisy - no coś takiego, tak jakby żadna z nas czegoś takiego nie prowadziła! Wszystko jest idealne - nawet przygotowania przedświąteczne, które większości kobiet kojarzą się z rozstrojem nerwowym, notorycznym brakiem czasu i zaparowanymi oknami w kuchni - w świecie wykreowanym przez autorkę. Ta opowiastka ocieka lukrem nie mniej niż różne hollywoodzkie filmy klasy B. A co za dużo, to niezdrowo. Tak cudowne święta chyba rzadko się zdarzają, a jeśli już - to są takie z perspektywy dzieci, a nie dorosłych, twardo stąpających po ziemi ludzi...
Wiem, czytałam tę książkę nie wtedy, kiedy trzeba - bo już po świętach. Może to wpłynęło na mój odbiór tej idyllicznej historii.

Jeżeli za mało Wam lukru w lukrze, to zerknijcie sobie do "Szczęścia w cichą noc", ale ostrzegam - robicie to na własną odpowiedzialność.


Grubość książki: 1,80 cm

niedziela, 23 lutego 2014

Język ojczysty - godny naszej uwagi

Jak zwykle... obudziłam się z ręką w ... No, sami wiecie w czym. Ale to przez to, że w piątek po pracy byłam wyczerpana i jakoś tak wyszło, że mej uwadze umknęło baaardzo ważne wydarzenie - Dzień Języka Ojczystego. Owo święto ma na celu ochronę różnorodności językowej jako dziedzictwa narodowego. W przypadku naszego języka - ochronę przez zalewem między innymi zwrotów anglojęzycznych. Dlatego mam mały apel - dbajmy o nasz język, wertujmy od czasu do czasu słowniki, by pewne słowa nie wypadły z obiegu. Przecież nasz język jest taki piękny!

A propos kwestii językowych - nie wiem, czy powinnam się przyznawać, ale w moim domu najczęściej jest tak, że to mąż poprawia mnie, a nie ja jego. Choć ponoć w szafie mam schowany dyplom ukończonych studiów polonistycznych... Cóż, życie :P

I jeszcze jedna tycia anegdotka: pamiętam, jak w czasach gimnazjalnych pani polonistka wbijała nam do głów, że mówi się "wziąć" a nie "wziąść" i od tamtej pory namiętnie poprawiam rodzinkę i znajomych. Aż do znudzenia. Innym błędem językowym było to, że przez sporą część swojego życia mówiłam "salseson" (!!!) - tak, wiem, możecie się śmiać. Poznanie poprawnej formy było dla mnie szokiem... A Wy jakie mieliście perypetie językowe? Ciekawa jestem ogromnie :-)


Serdecznie polecam Wam stronę: www.jezykojczysty.pl


sobota, 22 lutego 2014

Szymon Hołownia, Marcin Prokop, Wszystko w porządku. Układamy sobie życie

Kolejna książka wyjątkowego duetu.

Panowie ponownie poruszają mnóstwo okołożyciowych tematów, tym razem segregując je w "pudełkach" pod pretekstem "posprzątania" domu (metafora taka ;P - wszak nie o dom tu chodzi, lecz o ŻYCIE). I tak w obrębie każdego pomieszczenia umieszczone zostały rozważania dotyczące kilku problemów, zagadnień.

O ile w "Bóg, kasa..." Prokopa i Hołowni istotą książki był dialog pomiędzy autorami, o tyle tu uwidaczniają się znaczne różnice. Każdy z autorów pisał o tym, co mu bliższe, więc pan Prokop skupił się bardziej na kwestiach ziemskich (profanum), a pan Hołownia - pozaziemskich (sacrum).

Bardzo cenię Szymona Hołownię za jego ustawiczne próby przybliżania chrześcijaństwa szaremu wyznawcy tej religii. Cenię go za prosty język i klarowne przykłady, na które powołuje się, tłumacząc jakąś kwestię. Dlatego czuję się nieco zawiedziona... Otóż mam nieodparte wrażenie, że w książce "Wszystko w porządku" trochę pana Szymona "poniosło". Za dużo faktów, za mało prostego języka, który tak ceniłam do tej pory. Mimo wszystko nadal go lubię - może po prostu miał gorsze dni? ;-)

Za to pana Prokopa coraz bardziej doceniam. Już w poprzedniej książce prawił sensownie, a tu umocnił mnie w przekonaniu, że - jeśli się ma głowę na karku - to w szołbiznesie można nie zwariować. Jego zdroworozsądkowe podejście do wielu życiowych kwestii jeszcze bardziej umocniło mnie w sympatii do niego. Ile razy zaśmiewałam się, czytając jego rozważania! Z dystansem i ironią potrafi opisać świat, w którym przyszło mu funkcjonować. Pokazał się tu również jako znawca popkultury - jego rozmaite "rankingi" umieszczone na kartach "Wszystko w porządku" zachęciły mnie do intensywnego buszowania na youtubie. Chciałam sama wsłuchać się w omawiane piosenki i porównać odczucia. Marcin Prokop w pełni ukazuje się nam jako doskonały obserwator otaczającego go świata.

Książka pełna rozmaitych ciekawostek, anegdot, życiowych porad, zabawnych historyjek - zapewniła mi doskonałą rozrywkę. Krótkie rozdziały przyspieszały czytanie. Nie trzeba ich czytać linearnie, co również uatrakcyjnia lekturę. To skarbnica inspiracji i nie pytajcie mnie jakich - sami możecie się o tym przekonać, czytając "Wszystko w porządku" ;-)

Ocena: 5/6


Grubość książki: 3,10 cm

wtorek, 18 lutego 2014

Sarah Lark, Pieśń Maorysów

Wiele razy wspominałam o tym, że bardzo sobie cenię sagi rodzinne. Nie umiem tego klarownie wyjaśnić, ale podczas czytania takich rodzinnych historii wyciszam się, uspokajam wewnętrznie. Zapominam wtedy o wszelkich problemach, chcę się tylko zatopić w lekturze i poznawać losy bohaterów. Nie inaczej było, kiedy w moje ręce trafiła kontynuacja książki "W krainie białych obłoków" (recenzja TU), czyli "Pieśń Maorysów". Druga część sagi nowozelandzkiej bez reszty mnie pochłonęła...

Powieść jest kontynuacją dziejów bohaterów, których poznałam czytając "W krainie białych obłoków", ale w zasadzie, gdybym na przykład trafiła na tę książkę, nie znając treści poprzedniego tomu, to - na szczęście - niewiele bym straciła. Powieść sama w sobie jest kompletna, a znajomość wcześniejszych dziejów jedynie wzbogaca jej odbiór.

Tym razem treść powieści pozwolę sobie przytoczyć z okładki:
Nowa Zelandia, rok 1893. William Martyn jest lepiej wykształcony i ma więcej ogłady niż większość ludzi, którzy trafili do Queenstown w poszukiwaniu złota. I nic dziwnego. Will jest bowiem synem irlandzkiego szlachcica. Zakochuje się w nim, i to chyba z wzajemnością, pełna temperamentu Elaine, gdy w odwiedziny przyjeżdża Kura-Maro-Tini, kuzynka Elaine i półkrwi Maoryska, zaś William bez namysłu ulega jej egzotycznej urodzie i swobodnemu zachowaniu.
Niezwykła historia miłości, trudnych wyborów, zdrady, namiętności i niełatwej przyjaźni. A wszystko na tle egzotycznej kultury maoryskiej.

I znów mogłabym napisać wiele podobnych zdań, którymi określiłam pierwszą część sagi Sarah Lark: wciągająca, intrygująca, barwna. Ta napisana z polotem powieść urzeka od pierwszych stron, a autorka prowadzi nas przez meandry życia bohaterów i bohaterek, niejednokrotnie zaskakując. Ta podróż w czasie po prostu mnie zachwyciła. Widać, że autorka wie, o czym pisze (jako przewodnik bywała na Nowej Zelandii i zapoznała się z jej - dosyć krótką - historią). Kultura Maorysów została ukazana na europejskim tle, ale w niczym jej to nie zaszkodziło. Wręcz przeciwnie, odnoszę wrażenie, że powrót do świata natury jest jak najbardziej wskazany, a ludowe zaszłości niejednokrotnie potrafią uratować życie. Bohaterowie pełnokrwiści, różnorodni, do bogactwa dochodzą ciężką pracą. Wszystko to tworzy zgrabną, wciągającą opowieść.

Jeżeli od książki oczekujecie emocji, to polecam Wam "Pieśń Maorysów" i z niecierpliwością czekam na tłumaczenia innych książek autorki.

Ocena: 5,5/6


Grubość książki: 4,20 cm

Czy możecie polecić mi jakieś inne sagi rodzinne warte uwagi? Za wszelkie tytuły będę ogromnie wdzięczna :D

***
Kochani! Dziękuję za Waszą obecność i odwiedziny - może zauważyliście, że przekroczyłam próg 10 tysięcy wyświetleń - to mój malutki sukces, którego nie odniosłabym bez Was :*

niedziela, 16 lutego 2014

Audrey Niffenegger, Lustrzane odbicie

To moje pierwsze spotkanie z twórczością Audrey Niffenegger. "Lustrzane odbicie" jest powieścią nietypową i zaskakującą. Jedna z bohaterek tej historii jest... duchem. Tak, wiem - zaraz powiecie: "Bez żartów, książka o duchach? Takie książki czyta się jako dziecko!". Początkowo bardzo podobnie podchodziłam do tej powieści - prawie jak kot do jeża. Na szczęście zostałam baaardzo mile zaskoczona.


Powieść przedstawia historię bliźniaczek: Julii i Valentiny, które prowadzą wygodne i beztroskie życie, mieszkając z rodzicami. Dziewczyny są bliźniaczkami "lustrzanymi" (jedna z sióstr ma serce po prawej stronie). Pewnego dnia dowiadują się, że odziedziczyły mieszkanie po swojej ciotce (siostrze ich matki) - jednak testament okupiony został kilkoma warunkami. Jeden z nich jest taki, że dziewczęta (chcąc to mieszkanie odziedziczyć zgodnie z literą prawa) muszą zamieszkać w kamienicy w Londynie (a warto tu wspomnieć, że mieszkają w Ameryce) i spędzić tam co najmniej jeden rok. Po tym czasie mogą z ową nieruchomością zrobić, co im się podoba. Inny warunek zabrania rodzicom Julii i Valentiny przekroczenie progu wspomnianego mieszkania (ten warunek wywołuje ogromną konsternację u zainteresowanych, ale chcąc nie chcąc muszą spełnić ostatnią wolę zmarłej). Dziewczynom bardzo zależy na wyjaśnieniu rodzinnej tajemnicy (czemu ich matka nie kontaktowała się ze swoją siostrą przez 21 lat?). Chcą się dowiedzieć, co takiego poróżniło ich matkę ze swoją siostrą. Po zamieszkaniu w Londynie, Valentina zaczyna wyczuwać czyjąć obecność w pokojach. Wkrótce okazuje się, że duch ich ciotki został uwięziony w mieszkaniu i nie może się stamtąd wydostać. Zaczyna więc (poniekąd z nudów - bo cóż można robić w domu, kiedy jest się duchem? :P) ingerować w życie bliźniaczek.

Autorka prezentuje własną wizję życia "po śmierci". Może nawet nie tyle życia, ile przejścia między światami.
To powieść o bezwarunkowej miłości, śmierci, problemach egzystencjalnych, a także o bolesnych tajemnicach rodzinnych. Odnaleźć można w niej całą paletę uczuć: zawiść, miłość, zawiedzione nadzieje, wątpliwości. "Lustrzane odbicie" jest niezwykłym obrazem, przedstawiającym całą gamę ludzkich zachowań (szczególnie w obliczu śmierci). To wielowątkowa powieść, która nie pozostawia obojętnym na wiele kwestii. Pomimo fantastycznych wątków historia ta ma w sobie wiele realności i nie postrzegam jej tylko w kategoriach "duchy i inne pozaziemskie stworzenia".

"Lustrzane odbicie" uczy nas, żebyśmy nie oddawali swojego losu w ręce innych, tylko sami mierzyli się z tym, co przynoszą nam kolejne dni. Uczy nas także, że swojego szczęścia nie zbudujemy na nieszczęściu innych.

Tak nietypowej fabuły dawno nie miałam w rękach. Polecam serdecznie.

Ocena: 5/6


Grubość książki: 3,30 cm

czwartek, 13 lutego 2014

Dan Brown, Inferno

Ileż ja się naczekałam na tę książkę! Zapisałam się na nią w bibliotece tak dawno, że nawet nie pamiętam, która byłam "w kolejce". I oto w końcu udało się - "Inferno" Dana Browna trafiło w moje ręce. Czy warto było czekać i czy jest się czym zachwycać? O tym za chwilę.

Ten, kto miał już styczność z twórczością Dana Browna, pamięta z pewnością głównego bohatera jego książek - Roberta Langdona - światowego specjalistę zajmującego się symbolami. Nie mogło go zatem zabraknąć w powieści "Inferno". Robert budzi się pewnego dnia w szpitalnym łóżku, w nieznanym mu miejscu. Nie pamięta, jak do niego trafił ani co wydarzyło się w ostatnim czasie. We własnej marynarce znajduje wszytą kieszonkę (której wcześniej nie było, Langdon to akurat pamięta bardzo dobrze, gdyż zwraca baczną uwagę na ubrania, a już szczególnie na marynarki, które bardzo sobie ceni), a w niej tajemniczy przedmiot. Skąd on się u niego wziął i czemu ma służyć? Naukowiec nie ma jednak czasu na rozmyślania, bo tuż po rozbudzeniu ze śpiączki (?), musi uciekać. Okazuje się, że ktoś chce go zabić. Korzystając z pomocy młodej lekarki Sienny Brooks, ucieka ze szpitala. Klucząc uliczkami malowniczej Florencji próbuje przypomnieć sobie cokolwiek, co pomogłoby mu zrozumieć sytuację, w jakiej się znalazł. Próbując odkryć powody pościgu, zaczyna podążać śladami poematu Dantego (mowa tu oczywiście o "Boskiej komedii", a konkretniej o jednej z trzech części tegoż poematu, zatytułowanej "Piekło" - inaczej "Inferno" - stąd tytuł powieści Browna). Korzystając ze swojej wiedzy i inteligencji musi rozszyfrować niecodzienną zagadkę, by ostatecznie... uratować świat przed śmiertelnym niebezpieczeństwem.

W zasadzie dostałam tu wszystko, czego chciałam: sprawnie poprowadzoną narrację, z licznymi zaskakującymi zwrotami akcji, intrygujących bohaterów i sporą dawkę wiedzy o wytworach kultury. A propos: to, co od początku zachwycało mnie w książkach Dana Browna, to umiejętne wciągnięcie czytelnika w świat sztuki. Cuda kultury opisuje autor językiem prostym, czystym, klarownym, że chciałoby się wciąż więcej i więcej... Posiłkując się postacią Roberta Langdona - światowego specjalisty od ikonografii - zaszczepia w nas (mniej lub bardziej, ale jednak) ziarenko miłości do wytworów świata kultury. Uwielbiam, kiedy powieść zmusza mnie do sięgnięcia po inne książki, encyklopedie, słowniki. Bogactwo symboli, jakimi "atakuje" nas autor, zmusza do... myślenia. Książki, w których intertekstualność gra pierwsze skrzypce, zawsze wzbudza we mnie entuzjazm. No bo trzeba się zastanowić, dlaczego autor odwołuje się do tego lub innego dzieła; czemu ma to służyć i czy na pewno dobrze to interpretuję.

Jak określiłabym tę powieść? Jako zagadkową, intrygującą, wciągającą historię. Jednak nie mogę wspomnieć o pewnym minusie: książka jest na swój sposób schematyczna - niektóre elementy "konstrukcyjne" powieści przypominają mi poprzednie książki autora. Nie zmienia to jednak faktu, że z "Inferno" spędziłam dwa ciekawe dni, przerzucając kartkę za kartką, nie mogąc się doczekać zakończenia. Wniosek, który nasunął mi się już po kilkudziesięciu stronach: to gotowy materiał na "kinowy przebój" - i, o ile dobrze doczytałam w odmętach sieci www, obejrzeć takowy będziemy mogli chyba jakoś pod koniec przyszłego roku.

Polecam szczególnie miłośnikom twórczości Dana Browna.

Ocena: 5/6

Grubość książki: 3,60 cm

środa, 12 lutego 2014

Małgorzata Tusk, Między nami

Abstrahując od poglądów politycznych, byłam ciekawa lektury "Między nami". Chyba wrodzona ciekawość spowodowała, że po nią sięgnęłam ;-)

Do tego typu książek podchodzę z lekkim przymrużeniem oka, bo zdaję sobie sprawę, że cieszą się one zainteresowaniem głównie ze względu na nazwisko autora/autorki. Gdybym tak ja, zwykła obywatelka, Dominika S. chciała wydać książkę to... ojjj, nie byłoby tak łatwo, jak w przypadku pani Małgorzaty. No cóż, trzeba było wybierać męża jak - nie przymierzając - pewna Isabell ;-)

Wróćmy jednak do rzeczonej książki - to typ literatury na jeden, góra dwa, wieczory. Lekka, łatwa w odbiorze i w miarę przyjemna. Za plus uznaję sporą liczbę zdjęć pani Małgorzaty Tusk, na których widnieje ona sama, z rodziną bądź przyjaciółmi. Na minus - niektóre podpisy pod owymi zdjęciami (czy też odnieśliście wrażenie - tu pytanie do tych, którzy czytali "Między nami" - że autorka zbyt często podkreślała swoje krawieckie umiejętności? Tak jakby musiała się dowartościować...). Muszę jednak przyznać, że szanuję panią Małgosię za szczerość - myślę, że o kilku kwestiach spokojnie mogłaby nie wspominać, a jednak wyciąga je na światło dzienne.

Cała książka traktuje w zasadzie o tym, jak to jest być żoną polityka i jak w takim małżeństwie nie zgubić "własnego ja", nie podążać tylko ślepo za mężem, lecz mieć też swoje pasje i zainteresowania. I tylko te kwestie są według mnie godne zapamiętania. O całej reszcie prawdopodobnie bardzo szybko zapomnę.

Ciężko ocenić książkę, nie oceniając przy okazji tego, kto ją "popełnił", a w tym przypadku kilka spraw powoduje, że mam gęsią skórkę - no bo nie do końca wyobrażam sobie brać ślub po... trzech miesiącach znajomości. Ale okeeej, każdy robi, na co ma ochotę. Tylko nie do końca rozumiem późniejsze wywody autorki o chęci odejścia od męża. 

Mieszane uczucia. Jako zapychacz czasu może być. Sami zdecydujcie :-)
Ocena: 4,5/6 - czy ja wiem...


Grubość książki: 2,30 cm

wtorek, 11 lutego 2014

Stos recenzencki #6, czyli najnowszy stosik szczęścia :D

A oto najnowsze zdobycze książkowe, które dotarły do mnie pod koniec poprzedniego tygodnia:


Od góry:

- Solomon Northup, Zniewolony. 12 Years A Slave (popełniłam niewybaczalny błąd i już widziałam film, ale postaram się o nim "zapomnieć" podczas czytania)
-  Nello Scavo,  Lista Bergoglio. Ocaleni Przez Franciszka W Czasach Dyktatury
-  Elżbieta Jodko-Kula, Zdrady I Powroty
- Artur Barciś, Marzanna Graff, Rozmowy bez retuszu (swego czasu Teściowa mi ją polecała, ale ciągle nie miałam czasu)
- Jan Skorupski, Złota Legenda Znad Polskich Jezior I Lasów (do recenzji na pewno dodam kilka zdjęć wnętrza książki - jest przepięknie wydana!)
- John Templeton, Uniwersalne Prawa Życia (kompletnie nie wiem, czego się spodziewać, ale sam tytuł brzmi tak "uniwersalnie", że liczę na znalezienie tam jakiejś życiowej mądrości ;-)


Oczywiście w międzyczasie bywam również w bibliotekach (lub wysyłam męża:P), więc nie braknie też recenzji wynajdywanych tam książek :)

poniedziałek, 10 lutego 2014

Opole i klip "Happy" :-)

Moje kochane Opole - miasto, w którym spędziłam studenckie lata i do którego zawsze z chęcią wracam :)

Tym razem zagrało główną rolę w poniższym teledysku (pochwalonym przez samego Tomasza Raczka):


Co sądzicie o takiej promocji miasta? :D

niedziela, 9 lutego 2014

Jonah Goldberg, Lewicowy faszyzm

W Polsce książka ukazała się dopiero po sześciu latach od premiery w Ameryce, ale chyba jesteśmy przyzwyczajeni do tego typu opóźnień. Autor, Jonah Goldberg, jest publicystą prestiżowych pism; obecnie mieszka w Waszyngtonie. Podtytuł omawianej tu książki brzmi "Tajemna historia amerykańskiej lewicy od Mussoliniego do polityki zmiany" i dobrze oddaje treść "Lewicowego faszyzmu". Goldberg bowiem bezlitośnie odsłania korzenie amerykańskiego liberalizmu (rozumianego w "lewicowym" sensie), wskazując na faszyzm. W notce Od Wydawcy mamy klarownie wyjaśnione, czym różni się pojęcie "liberalny" w Europie od jego rozumienia w Ameryce. O ile w Europie hasło to zachowało swój pierwotny sens ("ograniczenie władzy państwa po to, aby utrzymać szeroko zakrojoną wolność jednostki, funkcjonowanie wolnego rynku, a także rządy prawa"), o tyle w Stanach Zjednoczonych odnosi się do osób "popierających szeroki zakres interwencji państwa". Jakby nie patrzeć termin ten oznacza w USA to, co my w Europie nazywamy poglądami lewicowymi czy socjalistycznymi. Rozbieżność terminologiczna i zakłamanie to coś, co autor demaskuje na łamach książki, której oryginalny tytuł brzmi: "Liberal Fascism".

Autor uważa, że dzisiejszy liberalizm jest ideologią kierującą się "dobrymi intencjami" (którymi, wiemy co jest wybrukowane). W swojej książce Goldberg stara się wykazać, że nawet najlepsi mogą ulegać pokusie totalitarnej. Swoje wywody zaczyna od historii Mussoliniego i zauważa, że przed jego rządami nikt nie łączył faszyzmu z antysemityzmem, a samego przywódcę popierało mnóstwo "ważnych" osób (w tym wielu intelektualistów, artystów). Poprzez przybliżenie biografii Mussoliniego próbuje autor wykazać swoją tezę o faszystowskich korzeniach amerykańskich liberałów. Źródeł myśli faszystowskiej szuka w romantycznych koncepcjach narodowościowych i  w filozofii Rousseau (zwanego ojcem współczesnego faszyzmu). Okazuje się bowiem, że naśladując francuskich rewolucjonistów Mussolini kopiował strategię wprowadzania świąt pogańskich i narodowych (Mussolini często deklarował, że "faszyzm to religia").

Wiele do zastanowienia daje poniższy cytat:
Zazwyczaj uważa się kryzys za zasadniczy mechanizm faszyzmu, ponieważ w sytuacjach kryzysowych rezygnuje się z debat i demokratycznych rozważań. Z tego względu wszystkie ruchy faszystowskie przeznaczają bardzo wiele energii na przedłużanie groźnej sytuacji kryzysowej. (s.73)

Jednym słowem Goldberg uważa, że amerykańska lewica ma wiele wspólnych cech z poglądami społecznymi czy gospodarczymi Mussoliniego czy Hitlera (we wczesnym stadium jego aktywności politycznej). Autor drobiazgowo tłumaczy pojęcie faszyzmu, a następnie wskazuje, które z pomysłów lewicy są podobne lub nawet zbieżne z faszystowskimi teoriami. Najbardziej zaskoczył i zaszokował mnie rozdział: "New Age: teraz wszyscy jesteśmy faszystami", w którym autor po kolei wymienia mnóstwo hollywoodzkich produkcji, doszukując się w nich elementów faszystowskich (znajdziemy tu i "Matrixa" z Neo, którego można nazwać Nowym Człowiekiem czy "Stowarzyszenie Umarłych Poetów" z uczniami, których autor nazywa młodymi nadludźmi idącymi ślepo za swoim charyzmatycznym przywódcą). "Obrywa się" też takim filmom, jak "Waleczne serce" czy "Ostatni samuraj", bo nie chwaliły jednostkowej wolności, tylko wolność plemienia, które mogło się kierować swoimi (relatywnymi) wartościami.

Wstęp do książki napisał nie kto inny, jak sam profesor Leszek Balcerowicz. Już pierwsze słowa skłaniają do głębszej refleksji:

Propaganda nie musi być prawdziwa, aby zatriumfować w umysłach ludzi. Wystarczy, gdy jest silna i uporczywa oraz umiejętnie gra na emocjach. (s.7)

To lektura "cięższego kalibru", wymagająca skupienia i kradnąca wiele chwil na przemyślenia. Podczas czytania tego typu książek zawsze mam żal do siebie, że tak mało wiem o świecie, o różnych historycznych i politycznych konotacjach. Na dodatek często okazuje się, że podręczniki z których czerpiemy wiedzę o tym świecie, są zakłamane i prawdy należy szukać gdzie indziej. Podchodzę do tej lektury z pewną dozą sceptycyzmu, ale zdaję sobie sprawę, że można w niej znaleźć odpowiedzi na wiele pytań.

Za egzemplarz recenzencki dziękuję portalowi SZTUKATER oraz Wydawnictwu ZYSK i S-ka


Ta recenzja bierze udział w wyzwaniach:

Grubość książki:  3,50 cm


środa, 5 lutego 2014

Chuck Missler, Poznaj Biblię w 24 godziny

Jak mamy odczytywać księgi Pisma Świętego dzisiaj, w XXI wieku, skoro powstały one dwa - trzy tysiące lat temu? Czy znajdziemy w nich coś dla siebie? Ależ tak. Przekonuje nas o tym autor książki, Chuck Missler. Tytułowe 24 godziny pochodzą stąd, że z założenia każdy rozdział jesteśmy w stanie przeczytać w godzinę (a rozdziałów jest właśnie 24). Zatem zapraszam Was w podróż po "księdze nad księgami" - po Biblii.

Jeżeli chodzi o treść książki "Poznaj Biblię w 24 godziny", to mogłabym zacząć od tego, że najpierw otrzymujemy "zarys Biblii", czyli skrótowy opis tego, co znajdziemy w poszczególnych księgach Pisma Świętego. To ułatwiło mi dalszą lekturę, o której zacznę pisać poniżej.

Autor porusza wiele ważnych kwestii. Spróbuję wymienić kilka tych, które głęboko zapadły mi w pamięć. Przykładowo problem, który zastanawiał mnie od dawna, a który został wytłumaczony prosto i sensownie: Boga nie obejmuje wymiar czasu, On istnieje POZA nim. Kolejna rzecz - powstanie Świata (swoją drogą sam w sobie jest to temat-rzeka) i różne koncepcje dotyczące początków naszej planety. Kto z Was nie miał problemu z pogodzeniem "biblijnej" wersji stworzenia Świata z jej naukową wersją (teoria Wielkiego Wybuchu)? Ja całe nastoletnie życie zastanawiałam się, jak to połączyć... To, co mnie wbiło w fotel:

Wszystkie podręcznikowe przykłady naszych przypuszczalnych przodków zostały zakwestionowane; niektóre, jako celowe oszustwa. Koncepcja człowieka heidelberskiego oparta jest na jednej wykopanej żuchwie; człowiek z Nebraski (1922) opisany został na podstawie tylko jednego zęba, który później okazał się być zębem świni, z gatunku, który wyginął; człowiek z Piltdown (1912) powstał z kości małpy, odpowiednio potraktowanych solami żelaza, aby wyglądały na stare. Człowiek neandertalski (...) okazał się być (tak orzekł Międzynarodowy Kongres Zoologiczny w 1958) starym człowiekiem cierpiącym na artretyzm. (...) A jednak te dobrze udokumentowane i udowodnione oszustwa wciąż są promowane w podręcznikach w większości szkół. (s. 27)

W rozdziale opisujących dziesięć plag (ta historia fascynuje mnie od dziecka, kiedy to zobaczyłam pewną bajkę o Jerychu) Chuck Missler tłumaczy, po co nam znajomość historii starożytnego Egiptu:

Starożytny Egipt jest typem, czy też modelem świata. Reprezentuje bogactwo materialne i władzę. W Egipcie panował despotyczny władca, który, tak jak książę tego świata (tytuł szatana), poddał cały kraj cielesnej mądrości i fałszywej religii. Egipt jest jak nasz dzisiejszy świat - inne słownictwo, ale te same tematy. Egipt zorganizowany był w oparciu o siłę, ambicje i przyjemności, dokładnie tak jak nasza dzisiejsza kultura. Egipt prześladował Bożych ludzi i został zniszczony przez Boży sąd, tak jak stanie się z naszym dzisiejszym światem. (s. 55)

Autor ciągle zaznacza, jak wiele w Piśmie Świętym jest odwołań do dzisiejszych czasów. Kolejny przykład pochodzi z Księgi Sędziów (zaliczana do ksiąg historycznych; przedstawia okres pomiędzy zajęciem ziemi Kanaan przez Hebrajczyków, a czasami królów izraelskich), w której można znaleźć słowa: Każdy robił, co mu się podobało. Czyż i dzisiaj tak nie jest? Każdy robi to, co sam uważa za słuszne...

Zaskakujące jest dla mnie to, jak wiele tajemnic kryje się w poszczególnych wersach Pisma Świętego. Autor wielokrotnie udowadnia, że w Biblii wszystko jest celowe i zaplanowane, a rozmaite nieścisłości wynikają tylko i wyłącznie z nie do końca trafionych przekładów (pewnych słów nie można przetłumaczyć dosłownie, co stwarza w wielu językach różne drogi interpretacji). Chuck Missler zaznajamia nas z rozmaitymi teoriami, tłumacząc, że nie wszystko, co pozornie wydaje się nam w PŚ niedorzeczne, jest/było takie w rzeczywistości. Pewne wydarzenia astronomiczne (które według Pisma wywołał Bóg) dadzą się obecnie naukowo wyjaśnić.

Każdą z ksiąg PŚ próbuje nam autor najpierw pokrótce streścić, a następnie rysuje przed nami tło historyczne, tłumacząc jasno i zwięźle różne zawiłości. Uzbraja nas w teoretyczną wiedzę o niuansach politycznych, socjologicznych, historycznych, a nawet gospodarczych ówczesnych czasów. Dzięki takiej wiedzy jesteśmy w stanie dalej (już samodzielnie) zagłębiać się w Pismo Święte.

Ja czytałam tę książkę linearnie, rozdział po rozdziale. Ale czytałam ją, nie zerkając do właściwych fragmentów w Piśmie Świętym, a w zasadzie o to chodziło. Dlatego następnym razem otwierając Biblię i czytając jakiś Jej wycinek, będę posiłkowała się tą książką. Wydaje mi się, że "Poznaj Biblię..." warto byłoby (przynajmniej we fragmentach) "przerabiać" (nie lubię tego słowa, ale ono najpełniej oddaje to, co chcę przekazać) na lekcjach religii. Ileż niepotrzebnych dyskusji (przypominam sobie swoje lekcje z czasów gimnazjum i liceum) można byłoby uniknąć dzięki tak klarownemu "podręcznikowi po Biblii"...

Ocena: 5/6

Za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego dziękuję portalowi Sztukater i Wydawnictwu Nowy Świat

Ta recenzja bierze udział w wyzwaniach:

wtorek, 4 lutego 2014

Króciutko...

Tytułem wstępu pragnę gorąco podziękować za miłe słowa i komentarze, które znalazłam pod poprzednim postem. Postanowiłam, że w tym roku zacznę zamieszczać takie krótkie podsumowania, żeby się (tj. siebie samą) bardziej motywować do pracy.


Druga kwestia jest taka, że ogromnie żałuję, ale nie jestem w stanie codziennie zamieszczać tu recenzji - aż tak szybko nie czytam :P, do tego praca, a ostatnio jeszcze jestem nieco "nieswoja", bo przechodzę kurację trzema antybiotykami (muszę wykurzyć pewną bakterię ze swojego organizmu). Tym bardziej doceniam (mimo tej nieregularności w dostawie nowych recenzji), że chce się Wam zaglądać na mojego bloga :-) :* 





wykurzyć, wykurzyć... a sioooo!

obrazki znalezione w sieci, rzecz jasna :)


Swoją drogą ciekawa jestem, kto z Was dostrzeże, że wrzuciłam "coś" nowego na bloga - szukajcie, a znajdziecie :P

niedziela, 2 lutego 2014

Podsumowanie stycznia :-)

W styczniu przeczytałam 16 książek. Jestem z tej liczby zadowolona, ale równocześnie zastanawiam się, czy będę w stanie w najbliższych miesiącach pobić ten mój mały rekord. Za najciekawsze uznaję "W krainie białych obłoków" oraz "Higieniści. Z dziejów eugeniki".

Łącznie przeczytałam 5957 stron, co daje średnio 192 strony dziennie ;-) (chyba całkiem nieźle?).

Jeśli chodzi o wyzwanie "Przeczytam tyle, ile mam wzrostu" to osiągnęłam pułap 43 cm, więc pozostało mi 130 cm. W tym tempie powinnam się szybko uwinąć.

Napisałam 22 posty, z czego 17 to recenzje książek. Reszta to przysłowiowy misz-masz:P

źródło

sobota, 1 lutego 2014

Dorota Warakomska, Droga 66

Prawdopodobnie większość z Was słyszała o Drodze 66 (Route 66), a przynajmniej kojarzy słynny znaczek ją oznaczający. Ta słynna amerykańska droga, droga-matka - jak o niej mówią niektórzy - biegnie przez osiem stanów USA (Illinois, Missouri, Kansas, Oklahomę, Teksas, Nowy Meksyk, Arizonę i Kalifornię). Jest jedną z pierwszych transkontynentalnych dróg. Oficjalnie oddana do użytku została w 1926 roku, kiedy to połączono różne drogi i ścieżki w jedną całość. Dorota Warakomska, znana dziennikarka, postanowiła wyruszyć w trasę, którą wcześniej przemierzali John Steinbeck czy Jack Kerouac. Autorka rozpoczyna swoje relacje od pewnej oczywistości - w USA bardzo silny jest tzw. mit drogi, wędrówki w nieznane (tradycja pionierska; liczne ślady widoczne są w literaturze amerykańskiej).

Zapraszam zatem w podróż:
Illinois - tu Droga 66 bierze swój początek. Konretnie - w Chicago, tam właśnie na jednej z ulic znajdziecie tabliczkę "BEGIN Route 66". Chicago to wietrzne miasto (powstało na ogromnych bagnach). Znajduje się w nim między innymi Union Station - dworzec kolejowy dobrze nam znany z czasów podbijania Dzikiego Zachodu. To właśnie z Chicago pochodził pisarz Ernest Hemingway (noblista); działał tam Al Capone i grał Michael Jordan (koszykarz). Po wyjeździe z Chicago pierwszym najważniejszym punktem jest miasteczko Joliet (tam w więzieniu nagrywano "Blues Brothers" w 1980 r. oraz "Skazanego na śmierć"). Po drodze mija się mnóstwo malutkich punktów informacji turystycznej (umieszczone są na nieczynnych stacjach paliw). W miasteczku Pontiac natomiast doświadczenie adwokackie zdobywał sam Abraham Lincoln.

Missouri - tu trasy są gorzej oznakowane i zdarza się, że obecne GPS-y wariują. Krótko i treściwie przedstawia pani Warakomska dzieje miast, przez które przejeżdża. W St. Louis znajduje się browar, który produkuje najpopularniejsze piwo w Stanach Zjednoczonych - Budweisera. W tym mieście, tuż przy Drodze 66 znajduje się stadion drużyny bejsbolowej - St. Louis Cardinals. Sport ten ma w Ameryke gorliwich kibiców. Właśnie w tej wspomnianej wcześniej drużynie grał niegdyś Stan Musiał, gracz polskiego pochodzenia. Dalej droga prowadzi przez Spriengfield, gdzie zapoczątkowana została idea drive-up window (kupowanie jedzenia bez wychodzenia z samochodu).
źródło



Kansas - w miejscowości Joplin odbywa się zjazd miłośników corvetty (sportowy samochóch dla 2 osób, produkowany przez Chevroleta). Dorota Warakomska opisuje historię czterech kobiet, które postanowiły założyć knajpkę, a maskotką tego miejsca stała się pewna stara ciężarówka holownicza (która stała się pierwowzorem Złomka z fantastycznego filmu "Auta").

Oklahoma - słynie z największej ilości koni w USA. Autorka odsłania przed czytelnikami historię związaną z kowbojami (oraz ich filozofię życia). To najbiedniejszy stan Ameryki. Tam prawie każdy jest kowbojem. Każdy kowboj nosi dżinsy wranglery, bo tylko one po wewnętrznej stronie nogawki mają jeden szef (gruby, podwójny szef powinien być na zewnątrz) i nie ranią nóg podczas jazdy konnej. Niedaleko Tulsa znajduje się kino dla zmotoryzowanych, otwarte w 1951 roku (pierwsze projekcje drive-in rozpoczęto już w 1933 roku!). Pani Warakomska odwołuje się również do Steinbecka i jego "Gron gniewu", w których również znalazła się wzmianka o Route 66.

Teksas - w miejscowości McLean znajduje się muzeum drutu kolczastego (magazyn "Time" uznał je za jedną z pięćdziesięciu największych amerykańskich atrakcji przydrożnych). W tym stanie można również odwiedzić restaurację Big Texam Steak Ranch, w której odbywają się próby bicia pewnego rekordu: kto zje 2 kilogramy wołowiny w ciągu godziny, nie płaci rachunku. Kto nie zdoła - musi zapłacić 72 dolary.

Nowy Meksyk - tam z kolei znajdziecie miasto z wrakami aut na środku pól. W miejscowości Glenrio kręcowo wyżej wspomniane "Grona gniewu". W tym stanie w restauracjach często pada pytanie: "czerwone czy zielone?", a dotyczy oczywiście - papryczek chili (różnią się ostrością smaku), dodawanych do wielu lokalnych dań. Gallup natomiast jest światową stolicą Indian, znajduje się tam El Rancho Hotel (otwarty w 1937 r.) - popularny wśród filmowców (w dawnych latach w pobliżu kręcono wiele westernów). Gośćmi hotelu byli m.in. Katharine Hepburn czy Humphrey Bogart.

Arizona - to w tym stanie założono Stowarzyszenie Drogi 66; uznano ją za zabytek. W tym stanie mieści się także cudowny Wielki Kanion rzeki Kolorado.

Kalifornia - nie muszę chyba wspominać, co się tam znajduje? ;-) W Mieście Aniołów na zboczu - słynny napis Hollywood. A w mieście San Bernardino, usytuowanym w tym stanie, powstał pierwszy... Mc'Donald's.

Ta droga jest niesamowita. Przyciąga niezwykłe osobowości. Kult drogi "przechodzi" z pokolenia na pokolenie. Ta szosa wielu ludziom pozwoliła żyć, założyć rodzinę czy prowadzić biznesy (to nią przybywali klienci).

źródło

Poprowadziłam Was Drogą 66, ukazując za panią Warakomską rozmaite ciekawostki i miejsca warte zwiedzenia. Ale nie powiedziałam Wam najważniejszego: autorka sporą część swoich relacji poświęca nie tylko miejscom, ale przede wszystkim - ludziom. Opisuje historie osób, które w wyniku różnych perypetii swoje życie związały z Route 66. I to jest w tej lekturze najbardziej fascynujące. Poznajemy rozmaitych ludzi, dla których życie bez tej drogi-matki wiodącej obok ich domów nie miałoby sensu...

Ocena: 5/6

Ta recenzja bierze udział w wyzwaniu:

Grubość książki: 2,30 cm