środa, 28 sierpnia 2013

Virginia Cleo Andrews, Kwiaty na poddaszu

Niepostrzeżenie, jakiś czas temu, minęłam magiczną granicę „52 książek” (którą to liczbę zamierzałam osiągnąć w ciągu trwania jednego czytelniczego roku). A tu jeszcze tyle tygodni czytania przede mną. Cieszę się, że pobijam swoje własne rekordy. W porównaniu z innymi wypadam blado, ale oprócz czytania prowadzę normalne życie :P

W ostatnich dniach nie umiałam się zmusić do tradycyjnego czytania i zabrałam się za audiobooka „Kwiaty na poddaszu” autorstwa Virginii Cleo Andrews. Po raz pierwszy w życiu spotkałam się z taką historią. Przez większość czasu miałam ciarki na plecach. Dzieje pewnej rodziny - niczym z horroru…


Powieść, która przyniosła kilkanaście lat temu popularność autorce, powraca w nowym wydaniu.

Na okładce czytamy:

Wielki powrót kultowej powieści. Wciągająca historia o rodzinnych tajemnicach i zakazanej miłości. Szczęśliwą z pozoru rodzinę Dollangangerów spotyka tragedia – w wypadku samochodowym ginie ojciec. Matka z czwórką dzieci zostaje bez środków do życia i wraca do swego rodzinnego domu. Niezwykle bogaci rodzice, mieszkający w ogromnej posiadłości, wyrzekli się córki z powodu jej małżeństwa z bliskim krewnym, a narodzone z tego związku dzieci uważają za przeklęte. W tajemnicy przed dziadkiem rodzeństwo zostaje umieszczone na poddaszu, którego nigdy nie opuszcza. Dzieci żyją w ciągłym strachu, nie dojadają. W dodatku brat z siostrą niebezpiecznie zbliżają się do siebie...

Nie spotkałam się jeszcze z takim pomysłem poprowadzenia fabuły. Dzieci, które „chwilowo” przeszkadzają w dążeniu do uzyskania spadku, muszą zamieszkać na strychu. Tak, dobrze przeczytaliście: na STRYCHU. Całą historię poznajemy z perspektywy Cathy (Catherine Dollanganger), dwunastoletniej dziewczynki. Razem ze starszym bratem Chrisem oraz dwójką przemiłych bliźniaków Cory i Carrie godzi się na pomysł mamy, aby „przeczekać”, aż ich dziadek (a ojciec ich mamy) umrze, a wtedy oni wyjdą na wolność, szczęśliwi i bogaci. No tak, zapomniałam dodać, że dziadkowie czwórki bohaterów są obrzydliwie bogaci. Mają znajomości i generalnie są „szychami” :P Nie zaakceptowali małżeństwa swojej córki, a o istnieniu dzieci wie tylko babcia. To ona pomaga ich mamie zorganizować wszystko tak, aby nikt z rodziny ani służby nie widział, jak wprowadzają dzieci do ogromnego domostwa.

Zaczyna się codzienna egzystencja. Dzieci nie mają dostępu do światła słonecznego, ciągle przebywają w pomieszczeniach oświetlanych żarówkami, a o wyjściu na dwór mogą jedynie pomarzyć. Do ich dyspozycji jest jeden pokój oraz całe poddasze. Muszą same zadbać o siebie i zorganizować sobie czas. Początkowo nie mają telewizora, więc starsze rodzeństwo wymyśla gry i zabawy dla bliźniaków. Cathy i Chris znajdują książki na poddaszu, i spędzają czas na czytaniu. Posiłkami zajmuje się babcia – codziennie rano, zanim służba wkroczy do kuchni, przynosi im kosz jedzenia. Niestety w najlepszym razie jedzenie jest „letnie”, nigdy gorące (a to przecież tak ważne dla małych i młodych żołądków). Początkowo mama odwiedza ich bardzo często, jednak to się zmienia na niekorzyść. Wpada do nich coraz rzadziej i rzadziej. Opowiada im o swoim bogatym życiu, o tym, że jeszcze chwila, a dziadek umrze. Nie zauważa, że coraz bardziej oddala się od swoich dzieci.

Ważną postacią jest tu babcia bohaterów. Ta kobieta, nazywana przez nich „wiedźmą”, prawdopodobnie nie ma serca, choć wśród obcych pragnie uchodzić za pobożną i świętą. Tuż po tym, jak młodzi Dollangangerowie zamieszkali pod jej dachem, serwuje im ona listę zasad, których muszą przestrzegać. I tak, dla przykładu, chłopcy mają spać w jednym łóżku, dziewczęta – w drugim; z łazienki mają korzystać na tej samej zasadzie (nie mogą się tam równocześnie znaleźć dziewczyna i chłopak); nie mogą dotykać swoich miejsc intymnych, mają się modlić i codziennie czytać fragmenty Biblii itd. Ta kobieta jest okropna i okrutna, ale więcej dowiecie się, czytając tę powieść.

Rodzeństwo spędza na strychu ponad trzy lata (początkowy plan zakładał, że spędzą tam góra dzień – dwa, dopóki senior nie zaakceptuje ponownie swej córki), doświadczając przemocy, bezsilności i zwątpienia. Chris i Cathy mogą liczyć w zasadzie tylko na siebie, a dodatkowo przejęli rolę rodziców dla bliźniąt. To dla całej czwórki bardzo zły czas, starsi dojrzewają, a młodsi potrzebują czułości i miłości czysto rodzicielskiej.

Niezrozumiałe do tej pory jest dla mnie zachowanie ich matki. Jak okrutną trzeba być kobietą, by nie przyznać się do dzieci przed własnym ojcem? Ba! Żeby zamknąć je na klucz i ukrywać przed całym światem, byle tylko dostać należny spadek..?

Nie jest to powieść najwyższych lotów, jeśli chodzi o styl, ale ma w sobie to „coś”, co przyciąga. Dostarcza ogromu emocji, dotyka tabu i może z tego powodu cieszy się taką popularnością wśród czytelników na całym świecie.

„Kwiatów na poddaszu” nie da się zapomnieć, to wstrząsająca historia, która nie pozostawia obojętnym…

Ps. Z pewnością nie jest to książka dla osób o słabych nerwach.

wtorek, 27 sierpnia 2013

Rozmyślania ogrodowo-gospodarcze

Od czego by tu zacząć... Może od początku?

Wrzesień zbliża się dużymi krokami, w ogrodzie liście spadają z drzew (o dziwo najwcześniej liście zaczęła tracić wiśnia), powoli trzeba zabierać się za "jesienne" porządki na grządkach i tak mnie jakoś wzięło na podsumowania. 

Lipiec trwał w moim odczuciu stosownie długo, nie pędził - można było w trakcie upałów skorzystać z dobrodziejstw pobliskich akwenów. I razem z mężem skorzystaliśmy. Ja - zodiakalny raczek, mąż - zodiakalna ryba, więc wodę uwielbiamy. Pod tym względem narzekać nie mogę:) 

W lipcu nadszedł czas na robienie nalewek. I tu się zaczęło. Nasze wiśnie nie obrodziły jakoś bogato, więc poprosiłam teściową, żeby ze 3 kilogramy kupiła mi rano na targu. Kupiła piękne, mięsiste owoce, które zasypałam cukrem. I tu czas na wniosek nr 1: przy robieniu wiśniówki trzeba uważać na proporcje (koniecznie na 3 kg owoców - 1 kg cukru), sprawdzić słoiki i zakrętki i jak tylko cukier się rozpuści, zalewać procentami. Niestety ja prawdopodobnie pomieszałam coś z proporcjami i trzymałam za długo w samym cukrze - powstało winko, które nie nadaje się do spożycia. Chciało mi się płakać, ale - cóż - jak to mówią "nie warto płakać nad rozlanym mlekiem". Nie zmienia to faktu, że tych pięknych owoców nadal mi szkoda...

Odpowiednio wcześnie razem z teściową sadziłyśmy w ogrodzie i "foliaku" pomidory i ogórki. Wcześniej grunt został odpowiednio wzbogacony nawozem naturalnym :P Na ogórki narzekać nie możemy - obrodziły "na bogato". Pomidory z kolei rozrosły się niemiłosiernie, kulek na nich sporo, ale... większość jest nadal zielona (o tej porze w ubiegłym roku byłam już objedzona na maxa pomidorami). I tu miejsce na wniosek nr 2: pomidory należy ostro przerzedzać, tzn.obrywać niepotrzebne gałązki i liście. Wiem, że większość z Was pewnie to wie, ale ze mnie taki ogrodnik, jak z koziej ***y trąbka.

I jeszcze historia z bazylią: dostałam kilka sadzonek tego aromatycznego ziela. Posadziłam je w dwóch miejscach: na grządce lekko ocienionej i w miejscu, gdzie słonko przygrzewa ostro od południa do wieczora. Wniosek nr 3: bazylię należy sadzić w miejscu, w którym jest więcej cienia. Tam rozrasta się najładniej.

Tyle nauczek dała mi matka natura. Z każdym ogrodniczym rokiem staję się mądrzejsza o nowe doświadczenia.

Kilka dni temu uruchomił się w mojej głowie "chomik-zbieracz". Poniżej wytwory zrobione "tymi ręcami" pierwszy raz w życiu. Jesienią i zimą okaże się, czy są zjadliwe :P



Ps. Co do nalewek, odbiłam sobie na jeżynach. Mam nadzieję, że jeżynówka będzie warta grzechu:)

wtorek, 20 sierpnia 2013

Charlotte Link, Obserwator



Otrzymujemy historię kilku osób, które łączą się w jedną wciągającą opowieść. Poznajemy Samsona Segala, człowieka niezwykle specyficznego, którego ulubionym zajęciem jest… obserwowanie ludzi mieszkających w sąsiedztwie. Podczas codziennych obserwacji dochodzi do wniosku, że zakochał się w jednej z sąsiadek, Gillian Ward. Przyglądając się jej i jej rodzinie, Samson dochodzi początkowo do wniosku, że jest to rodzina niemal idealna. Oprócz powyższych poznajemy także starsze kobiety, które zostają zamordowane w dziwnych okolicznościach. Ich historie są o tyle smutne, że kobiety te były samotne i ich śmierć została odkryta po wielu dniach, w zasadzie przez przypadek. Żeby jednak nie było nudno na horyzoncie pojawia się również całkiem przystojny trener piłki ręcznej, który w przeszłości pracował w samym Scotland Yardzie. Każdy z bohaterów jest w jakiś sposób wplątany w historię i za to daję ogromny plus. Czytelnik zaczyna się bowiem zastanawiać, kto jaką rolę odegra w powieści…

Autorka pokazuje się nam ze swojej najlepszej strony. Mamy więc niespodziewane zwroty akcji, intrygujących bohaterów i nieustanne zwodzenie na manowce. Kiedy już, już wydawało mi się, że odgadłam, kto „pociąga za sznurki” w opisywanej historii, okazywało się, że nie mam racji. I dalej od nowa zaczynałam typowanie. To chyba najbardziej fascynujące w powieściach pani Link. Czytelnik wciąż bywa zaskakiwany. Autorka jest również mistrzynią budowania i stopniowania napięcia. Oczy już mi się przysłowiowo „kleiły”, a ja przewracałam kolejną kartkę… i jeszcze kolejną…

Akcja toczy się wartko, dialogi nie nudzą, a bohaterowie to ludzie z krwi i kości, a nie jakieś pozaziemskie istoty. Podoba mi się to, że wobec każdego z bohaterów musimy się jakoś ustosunkować:  opowiedzieć się za nimi lub się im przeciwstawić. Żaden z nich nie jest obojętny, nie można przejść obok niego bez emocji. Tak samo jak zwykli ludzie mają swoje lepsze i gorsze chwile. Poznajemy motywy i sposób rozumowania bohaterów, co zadowoli każdego czytelnika lubującego się w wątkach psychologicznych.

Charlotte Link umiejętnie gra na uczuciach czytelników, wie, co chce osiągnąć i udaje się jej to. Najpilniej przyglądałam się tytułowemu „obserwatorowi”, co do którego miałam mieszane uczucia: od totalnego braku szacunku dla jego osoby, poprzez niedowierzanie, aż po umiarkowanie pozytywny odbiór jego postawy. To, co jest siłą tej powieści, to autentyczność. W zasadzie wszystkie zdarzenia mogły mieć miejsce w realnym świecie.

To naprawdę dobra powieść. Akcja wciąga do tego stopnia, że wykradałam każdą wolną chwilę, aby móc poznać dalsze losy bohaterów. Polecam z ręką na sercu :-)

poniedziałek, 12 sierpnia 2013

D.Avey, R.Broomby, Człowiek, który wkradł się do Auschwitz


Z okładki:

CZŁOWIEK, KTÓRY WKRADŁ SIĘ DO AUSCHWITZ to historia brytyjskiego żołnierza, który z własnej woli przedostał się do obozu Auschwitz III-Monowitz.

Denis Avey zaciągnął się do wojska w 1939 roku. Uczestniczył w walkach w Afryce Północnej w szeregach 7 Dywizji Pancernej. Gdy dostał się do niewoli, umieszczono go w jenieckim obozie pracy E715 w Monowicach. Tam dowiedział się o okrucieństwach, jakich dopuszczano się wobec więźniów sąsiedniego obozu koncentracyjnego.

By zostać świadkiem bestialstwa nazistów zrezygnował z ochrony, jaką dawał mu mundur brytyjskiego żołnierza. Przebrany w pasiak żydowskiego więźnia dwukrotnie wkradł się do Auschwitz III – miejsca, w którym wyniszczającą pracą dla niemieckiego koncernu IG Farben skazywano więźniów na powolną śmierć.

Denis Avey przeżył również tragiczny marsz śmierci, w który przerodziła się ewakuacja tysięcy więźniów przed zbliżającą się Armią Czerwoną. Po długiej wędrówce przez Europę Środkową Avey w końcu wrócił do ojczyzny.

Przez wiele lat nie był w stanie mówić o bolesnych wydarzeniach z przeszłości, nawiedzających jego myśli i dręczących go w sennych koszmarach. Dziś Denis Avey opowiada swoją historię. Jest ona równie porywająca, jak wzruszająca; ukazuje losy zwykłego człowieka, którego głęboko zakorzenione poczucie moralności i zdumiewająca odwaga uczyniły kimś niezwykłym.

Denis Avey to człowiek, który nie potrafił uwierzyć ludziom opowiadającym mu o Auschwitz. I z tej niewiary narodził się pomysł wejścia na teren obozu. Postanowił „zamienić się” z pewnym Żydem i wkroczyć do obozu, by na własne oczy zobaczyć to, o czym do tej pory tylko słyszał.

Czuję się oszukana. Po opisie na okładce spodziewałam się doprawdy mrożących krew w żyłach opowieściach o tym, jak autor dostał się do obozu Auschwitz i jak próbował tam przetrwać. A właściwej historii było jak na lekarstwo – raptem 20, może 30 stron.

Niezwykle ciężko jest napisać opinię o książce, której tematyka jest ze wszech miar trudna. Bo czy wypada krytykować literaturę „wojenną”, traktującą o bitwach, morderczym wyścigu ze śmiercią czy pracy w obozach…

Każdy z nas posiada jakąś wiedzę o Auschwitz. Mniejszą lub większą, ale posiada. Liczyłam po cichu, że lektura tej książki odsłoni przede mną jakieś nieznane fakty, które warto by znać. Nic takiego się jednak nie stało. Wydawcy zagrali potencjalnym czytelnikom na nosie. Książka powinna nosić bowiem całkiem inny tytuł. Nie wiem jeszcze jaki, ale na pewno nie dotychczasowy. Zamiana z więźniem obozu i wejście tamże to nie główna oś książki! Objętościowo więcej znajdziemy tam opisów doświadczeń autora jako żołnierza walczącego w Afryce i jeńca wędrującego w trakcie zawieruchy wojennej. Jeżeli ktoś lubi czytać o walkach na froncie – to lektura dla niego. Jeśli natomiast oczekujecie solidnej dawki wiedzy o Holocauście – to w tej książce jej nie znajdziecie.

Jest jeszcze jedna kwestia, do której chciałabym się odnieść. Ogromnie cenię i szanuję ludzi, którym udało się przeżyć wojenny chaos połowy ubiegłego wieku. Wierzę i wiem, że większość z nich wyszła z niego pokaleczona emocjonalnie. Współczuję im i chętnie słucham ich opowieści „ku przestrodze”. Nie zmienia to jednak faktu, że „bohater” książki, pan Denis Avey nie wzbudził we mnie sympatii. Wynika to prawdopodobnie z faktu, iż często odnosiłam wrażenie, że autor „chełpi się” tym, co zrobił. Owszem, dokonał trochę dobrego tam, na miejscu, ale sposób, w jaki o tym opowiada, budzi mój niesmak.

Nie będę ani zachęcać ani zniechęcać do tej lektury, mam jednak nauczkę na przyszłość – nie zawsze warto wierzyć opisom na okładkach…

czwartek, 8 sierpnia 2013

Katherine Webb, Dziedzictwo



 Światowy bestseller wydany w 24 krajach – czytam na okładce i zastanawiam się, kto ocenia, że jakaś powieść jest bestsellerem, a inna już nie. Czytałam wiele o niebo lepszych książek, choć nie mogę powiedzieć, że ta była beznadziejna. Bo nie była… ale żeby od razu bestseller?

Opis z okładki prezentuje nam treść następująco:

Trwa surowa zima. Po śmierci babki Erica Calcott i jej siostra Beth wracają do Storton Manor, imponującej rezydencji w południowej Anglii, gdzie jako dziewczynki spędzały wakacje. Przeglądając rzeczy babki, Erica wraca wspomnieniami do dzieciństwa… 
Rozmyśla o Henrym, kuzynie, którego tajemnicze zniknięcie ze Storton Manor odcisnęło piętno na całej rodzinie. Erica postanawia rozwikłać zagadkę; pragnie pozbyć się duchów przeszłości i sprawić, by Beth mogła w końcu zaznać spokoju. Gdy Erica zagłębia się w dzieje swojej rodziny, odkrywa sekret, który wiedzie ją do Ameryki przełomu wieków, pewnej pięknej dziedziczki i przeklętej, jałowej ziemi.
Kiedy przyszłość i teraźniejszość zaczynają się zbiegać, Erica i Beth muszą stawić czoła dwóm straszliwym zdradom i dziedzictwu, jakie po sobie pozostawiły.

Czyli tak: mamy dwie siostry, które przyjechały zrobić porządek po śmierci babci w wielkim domostwie, zwanym Storton Manor. Otrzymają go w spadku, ale pod pewnym warunkiem: mają w nim zamieszkać. Zastanawiając się nad tym, próbują uporządkować rzeczy babki. Erica szperając/sprzątając/buszując po rezydencji natyka się na pewne ślady z przeszłości i zaczyna się dochodzenie. Ale nie mamy tu śledztwa rodem z kryminałów. To raczej ciepła opowieść o powrocie do przeszłości. Dlatego tak bardzo przemówiły do mnie poniższe słowa:

Niektóre rzeczy giną bezpowrotnie w odmętach przeszłości – pewnie właśnie dlatego przeszłość jest taka tajemnicza i tak bardzo nas fascynuje. Dziś niewiele rzeczy ginie bezpowrotnie – zbyt wiele się rejestruje, notuje, przechowuje w plikach na różnych komputerach. W dzisiejszych czasach trudno się czymś fascynować. Trudno utrzymać coś w sekrecie, ale to wciąż możliwe.

Powieść podzielono na przeplatające się co kilka rozdziałów dzieje dwóch kobiet: Eriki żyjącej współcześnie oraz Caroline, jej prababki, żyjącej na początku XX wieku. To właśnie Caroline przez większość lektury intrygowała mnie i fascynowała. Co takiego zrobiła, że miało to wpływ na życie jej potomkiń..? Cała historia jest trochę nieprawdopodobna i nieco pogmatwana, ale dochodzenie do sedna sprawiało mi przyjemność. Co ciekawe, każda kolejna tajemnica pociąga za sobą następne, przez co ani się obejrzałam, a już byłam na ostatniej stronie.

To opowieść o tajemnicach, sile siostrzanej miłości, ale także samotności czy zawiedzionych nadziejach. Czyta się lekko i przyjemnie, ale mimo wspomnianych wyżej wartości nie nazwałabym jej inaczej jak „dobrym babskim czytadłem” (co nie do końca powinno mieć pejoratywny wydźwięk, gdyż ja sama często wybieram takie książki jako przerywniki po „cięższych” lekturach). Możliwe, że sięgnę jeszcze po książki tej autorki. Czas pokaże...

Wynotowałam sobie również cytaty godne zapamietania:

Potrzeba trochę czasu, żeby zobaczyć kogoś w nowym świetle, kiedy przez tyle lat patrzyło się na niego w określony sposób albo wcale się go nie widziało.
***

 Odzwyczaiłam się od wiejskiego życia (…) A jednak, gdyby ktoś mnie zapytał, powiedziałabym, że to właśnie tu dorastałam. Te letnie wakacje, tak długie i wyraźne w mojej pamięci, są niczym wyspy na morzu szkolnych dni i deszczowych weekendów, zbyt mglistych i podobnych do siebie, by o nich pamiętać. – prawie jakbym czytała o sobie i swoim dzieciństwie :-)

Ps. Muszę na koniec dodać swoje trzy grosze: mam wrażenie, że sagi rodzinne pisane w XIX i na początku XX wieku były jednak dużo bogatsze w treści…


poniedziałek, 5 sierpnia 2013

Jodi Picoult, W naszym domu


Osiemnastoletni Jacob Hunt cierpi na zespół Aspergera (to jedna z odmian autyzmu). Z wyglądu nie różni się niczym od innych. Jednak jego umiejętności społeczne pozostawiają wiele do życzenia: chłopak nie patrzy rozmówcom w oczy, nie potrafi wyrażać uczuć, nie rozumie związków frazeologicznych, przez co wszystkie tego typu sformułowania rozumie dosłownie. Z tego też powodu w towarzystwie uchodzi za dziwaka, nie ma przyjaciół. Całym sobą poświęca się swojemu hobby: kryminalistyce. Mieszka z mamą i starszym bratem Theo (ojciec odszedł, gdy dowiedział się o chorobie Jacoba). Pewnego dnia zostaje oskarżony o morderstwo swojej instruktorki umiejętności społecznych. Brzmi ciekawie, prawda?

"W naszym domu" to interesujące studium rodziny, której jeden członek cierpi na zespół Aspergera. Zacznę może od tego, że biorąc do ręki tę książkę nie byłam tak całkiem "zielona" w kwestii tej choroby. Swego czasu, pracując w szkole gimnazjalnej, prowadziłam indywidualne zajęcia dla ucznia z tym zespołem. Niestety studia polonistyczne z zapleczem pedagogicznym nie uwzględniały  sposobów nauczania dla takich uczniów, więc sama powoli douczałam się. Mój uczeń, Piotrek, miał wiele cech tej choroby wymienionych w książce: nie patrzył ludziom w oczy, miał różne nerwowe tiki, interesował się (nadmiernie) jedną dziedziną, nie lubił hałasu, a zajęcia mieliśmy zawsze w małym kantorku, tak aby nie rozpraszało go zbyt wiele wrażeń/doznań. Był specyficznym uczniem, ale nie miałam z nim większych problemów: był inteligentny, sumienny, zawsze odrabiał zadanie domowe. Jego poczucie humoru również świadczyło o dojrzałości i inteligencji: czasem jego jedno zdanie było o niebo lepsze od wymyślnych dowcipów jego rówieśników. Niestety już na przerwie uwidaczniała się jego odmienność: widać było, że hałas i otoczenie wrzeszczącej młodzieży go przerasta, więc zawsze trzymał się na uboczu. Wypisz wymaluj główny bohater powieści "W naszym domu". Czytając nie wyobrażałam sobie anonimowego chłopca, tylko myślałam o Piotrku...
Ogromny szacunek należy się rodzinom osób z zespołem Aspergera. Jakież pokłady cierpliwości i miłości muszą w sobie posiadać, aby umieć koegzystować z kimś, kto całkiem odmiennie postrzega rzeczywistość.
Prawdziwa matka umie przyznać, że egzamin z macierzyństwa łatwiej oblać, niż zaliczyć... Śpij spokojnie, prawdziwa matko. Jeśli masz wątpliwości, czy jesteś dobrą mamą, to znaczy, że nią jesteś.
In plus oczywiście perspektywa każdego z bohaterów. Dzięki temu dowiadujemy się, jak dana sytuacja wygląda oczami konkretnej osoby. Zaletą jest również pokazanie zespołu Aspergera z różnych stron: zarówno jej minusów, jak i plusów.
Życie aspergerowca jest jak radio przez całą dobę rozkręcone na maksymalną głośność. Jak permanentny kac. (…) Często się widuje jak autystyczne dzieci walą głową o ścianę. To nie jest objaw choroby psychicznej. Robią tak, bo świat zalewa ich uszy potężnym hałasem, który sprawia autentyczny ból; w ten sposób szukają ulgi…
Mama Jacoba często powtarza, że gdyby mogła, to nie zmieniłaby swojego losu, bo Jacob nie byłby taki, jaki jest obecnie. To pewnie wytarty frazes, ale chyba coś jest w powiedzeniu, że miłość matczyna jest bezwarunkowa. Kolejną pozytywną cechą powieści jest to, że został podjęty temat opieki nad osobami chorymi. W tym przypadku - rodzeństwa - na które "spada" obowiązek pilnowania chorego. Kto ma większego "pecha" w życiu - chorzy czy ich bliscy "zmuszeni" do w/w opieki i przyzwyczajeni, że są zawsze na drugim miejscu w kolejce po matczyne czy ojcowskie uczucia..? Jodi Picoult zadaje, jak zwykle zresztą, bardzo trudne pytania, na które sami powinniśmy sobie odpowiedzieć.
Picoult pisze charakterystycznie, ale nieco schematycznie. Jak na razie mi to nie przeszkadza, gdyż tematyka jej książek przyćmiewa wszystkie ewentualne mankamenty. "W naszym domu" to lektura pokaźnych rozmiarów - liczy jakieś 700 stron, ale czyta się ją dosłownie jednym tchem.
Gorąco polecam!


Ocena: 5/6

piątek, 2 sierpnia 2013

Abraham Verghese, Powrót do Missing


Z opisu na okładce:
Osieroceni przez matkę, hinduską zakonnicę, i porzuceni przez ojca, brytyjskiego chirurga, bliźniacy Marion i Shiva, wychowują się w misyjnym szpitalu w Addis Abebie. Połączeni niezwykłą więzią nie tylko dzielą tę samą fascynację medycyną, ale zatracają się w miłości do jednej kobiety. To niszczy ich szczególną relację i wygania Marion do dalekiej Ameryki, gdzie wkrótce będzie musiał powierzyć swoje życie ludziom, którzy go najbardziej skrzywdzili. Ta niezwykle oczyszczająca, przepełniona emocjami powieść o Afryce, miłości, cudach medycyny, wygnaniu i domu długo nie pozwoli o sobie zapomnieć.

"Powrót..." to opasła książka traktująca o losach dwóch bliźniaków: Mariona i Shivy. Bohaterowie średnio do mnie przemawiali, ale może wynika to z tego, że ich zamiłowaniem była medycyna, która jest dla mnie odległą dziedziną życia. Świat przedstawiony wyobrażałam sobie po omacku, pomimo pięknych literackich opisów przyrody i otoczenia. Jakoś cała lektura szła mi dosyć opornie, w tempie czytania rozkręciłam sie w zasadzie dopiero pod koniec.

Akcja toczy się w swoim leniwym rytmie, co mnie irytowało. Minusem są rownież przydługie opisy zabiegów medycznych i tła historycznego, z których to niewiele rozumiałam. Wydaje mi się, że w zamierzeniu miała to być powieść dla lekarzy aniżeli "zwykłych" ludzi, ale - oczywiście - mogę się mylić. Spodobać mogłaby się również bliźniakom, gdyż autor interesująco opisywał siłę więzi bliźniaków.

Mimo wszystko jest to ciekawa lektura traktująca o odpowiedzialności, pełno w niej rozważań nad ludzkim losem. Jeżeli brałabym udział w akcji "przeczytam tyle, ile mam wzrostu", to dzięki tej i kilku ostatnim książkom miałabym kilkanaście centymentrów więcej w tej dyscyplinie.

Chciałabym napisać o tej książce więcej, ale jakoś nie potrafię znaleźć odpowiednich słów. Nie będę więc na siłę tworzyła peanów na jej cześć. Jest to lektura specyficzna, więc nie każdemu może się spodobać.