piątek, 26 kwietnia 2013

Marek Wałkuski, Wałkowanie Ameryki


Ameryka, Ameryka… Znamy ją z filmów, książek czy nadruków na koszulkach. Chyba każdy coś o niej wie. A jednak z książki, którą Wam dziś zaprezentuję, możemy się dowiedzieć jeszcze więcej!

Już na wstępie powiem: polecam z całego serca wszystkim tym, których Ameryka interesuje chociaż trochę. Korespondent Polskiego Radia, Marek Wałkuski, wspaniale przybliża ten kraj w bardzo przystępnej formie. „Wałkowanie Ameryki” było kolejną książką (po „Wronach w Ameryce”), na którą polowałam już od jakiegoś czasu. I o ile Marcin Wrona chwalił nagminnie USA (subiektywizm rządził w jego książce), o tyle pan Wałkuski sięgnął do źródeł, poszperał trochę w bibliotekach – słowem, przedstawił kwestię amerykańską na bardzo szerokim tle historycznym, społecznym i socjologicznym, starając się za bardzo nie wychylać ze „swoimi” opiniami.

Swego czasu bardzo zżymałam się podczas oglądania serwisów informacyjnych, kiedy Ameryka po raz setny „wtrącała się” do polityki innych państw. Po lekturze tej książki wiem przynajmniej, skąd bierze się to przekonanie o wyjątkowości Amerykanów i choć nadal nie podoba mi się to, co w tej kwestii robią, znam przynajmniej podłoże tej sytuacji.

Niektóre aspekty amerykańskiego życia bardzo przypadły mi do gustu. Mam tu na myśli rozdział państwa i kościoła. Amerykanie są narodem (o dziwo!) bardzo wierzącym i ateista w zasadzie nie ma szans wygrać wyborów na prezydenta (ta informacja mnie zszokowała); wierzą i tę swoją wiarę pokazują na wiele różnych sposobów, ale… No właśnie: ale żaden kościół nie wtrąca się w politykę, nie ma religii w szkołach, a także nie uświadczy się tam krzyża w miejscach użytku publicznego. Najbardziej przypadł mi do gustu punkt pierwszy. Niestety odnoszę wrażenie, że w naszym państwie jest to niemożliwe, tak bardzo kościół zaplątał się w politykę. A szkoda… I jeszcze jedno: amerykańscy kapłani, pasterze są na równi z pozostałymi wyznawcami danej religii (są jedynie po to, by wskazywać drogę do Boga), a nie to, co u nas: jak ksiądz powie, to święte… Spokojnie, nie będę tu nagle krytykować wszystkich księży, bo mam ich też w rodzinie i nie każdy jest taki, ale… (tu każdy może dodać coś od siebie:P).

Rozdział „Amerykański tygiel etniczny” zafascynował mnie chyba najbardziej. Wielokulturowość Ameryki nie jest czymś, co mogłoby mnie zszokować, a jednak… Nie sądziłam, że tylu Amerykanów ma pochodzenie europejskie:  Leonardo di Caprio, William Boeing, Walter Chrysler – niemieckie, Gwyneth Paltrow – polskie, a Frank Sinatra, Sylwester Stallone czy Francis Ford Copolla – włoskie. Dowiedziałam się również, że to Holandia zakupiła od Indian wyspę Manhattan (najpierw powstała tam osada Nowy Amsterdam, która później zmieniła nazwę na Nowy Jork). Kto by pomyślał, że akurat Holandia? (chyba przespałam którąś z lekcji historii:P).

Autor w przystępny sposób tłumaczy również, dlaczego imigranci są tak ważni dla Ameryki:
Gdyby nielegalni imigranci nagle zniknęli z USA, amerykańskie domy stałyby całkowicie zapuszczone, a meble pokryłyby się grubą warstwą kurzu. To spowodowałoby gwałtowny wzrost alergii, a w rezultacie przeciążenie przychodni i szpitali oraz bankructwo firm oferujących ubezpieczenia zdrowotne. W restauracjach musiałyby się pojawić tabliczki „Pozmywaj po sobie”, ale ponieważ nikt nie chciałby przychodzić do takich restauracji, bardzo szybko by upadły. Brak latynoskich hydraulików doprowadziłby z kolei do zalewania mieszkań, kuchni i łazienek, co musiałoby spowodować spadek wartości nieruchomości. (…) Nie wiadomo, kto naprawiałby Amerykanom samochody, a z powodu braku tanich stolarzy i murarzy w poważnych tarapatach znalazłby się przemysł budowlany. Wielkim ciosem dla kobiet byłaby natomiast likwidacja popularnych latynoskich szkół samby. 
Te i inne walory imigrantów opisuje pan Wałkuski. Ameryka bardzo wiele zyskuje na imigrantach i zdaje sobie z tego doskonale sprawę.

Sporo miejsca poświęca autor na tematykę country. Wiedzieliście na przykład, że Taylor Swift czy Lady Antebellum (I Need You Now) to artyści działający na pograniczu stylu pop i country? Warto tu wytłumaczyć, czemu akurat ten rodzaj muzyki ma w Ameryce aż takie „wzięcie”. Country ma populistyczne korzenie i przez wiele, wiele lat była muzyką klasy pracującej. Amerykanie słuchając prostych piosenek o życiu na wsi, na prowincji, utożsamiają się z treściami tam zawartymi.



Z książki dowiemy się również, dlaczego Amerykanie nie stawiają ogrodzeń wokół swoich domów, po co im takie duże samochody i… co z tą bronią?

Marek Wałkuski nie krytykuje, ale też nie zachwala nadmiernie Ameryki. Potrafi dostrzec (i opisać) zarówno jej wady, jak i zalety. Niektóre rzeczy chętnie przeniosłabym na grunt Polski (auta z automatyczną skrzynią biegów – taaak, wiem, że są i u nas, ale…jakie drogie:P), inne – z racji uwarunkowań historycznych – wiem, że są niemożliwe do przyjęcia na naszej ziemi.

Na koniec: jedno jest pewne. Pomimo iż Amerykanie mają znacznie krótszą historię państwowości, zdecydowanie bardziej cenią i szanują swój kraj, niż Polacy.

Ocena: 5,5/6

czwartek, 25 kwietnia 2013

Aleksandra Szarłat, Prezenterki



Książkę podsunęła mi moja teściowa. Okładkę widziałam już gdzieś wcześniej i miałam ochotę na zapoznanie się z „Prezenterkami”, jednak nie liczyłam, że uda mi się to tak szybko. Autorka – polonistka, dziennikarka – opisuje początki TVP w Polsce. Siermiężne warunki, o których pisze, mogą przestraszyć niejednego czytelnika, znającego współczesne oblicze telewizji. Aleksandra Szarłat przeprowadza wywiady z telewizyjnymi osobowościami, spikerkami: Edytą Wojtczak, Krystyną Loską, Bożeną Walter, Bogumiłą Wander oraz z najmłodszą z grona, Katarzyną Dowbor. Do głosu dopuszczonych zostało również wielu współpracowników TVP. Poznajemy również historię kobiety, od której się to wszystko zaczęło. Jest nią Irena Dziedzic.

Książka początkowo mnie męczyła. Sporo faktów z dziejów TVP, wiele nazwisk. Później – zaczęła mnie nużyć. Dlaczego? Otóż, o ile „indywidualne” losy prezenterek ukazane w wywiadach z nimi były dosyć ciekawe, o tyle w pewnym momencie doszłam do wniosku, że pewne kwestie powtarzają się w ich życiorysach. Sytuację ratują rozmaite anegdoty i ploteczki z tamtych lat. Poznajemy zakulisowe historie ludzi związanych z telewizją. Koleje losu TVP są fascynujące zważywszy na fakt, że początkowo nikt nie wróżył jej długotrwałej „kariery”. Bardziej liczono się z siłą radia. Nie każdego było też stać na to „coś”, zwane telewizorem, a wyglądające jak małe pudełko z jeszcze mniejszym ekranem. Nie istniało tak wiele stacji telewizyjnych, jak dziś. Nie było też tylu programów do oglądania. Ba! Wiecie,  ile reklam prezentowano na początku? Liczono i pilnowano, aby nie było ich więcej niż 15 minut TYGODNIOWO! Ta informacja mnie zszokowała. Pozytywnie rzecz jasna. Cała książka to jedna wielka podróż w czasie.

Na uwagę zasługuje fakt, że dawniej, aby zostać spikerką, należało prezentować odpowiednią dykcję, właściwie akcentować wyrazy i wyraźnie wymawiać końcówki. Aby dostać się „na ekran”, trzeba było zdać na kartę spikera (a egzamin wcale nie był łatwy). Szkoda, że dzisiaj nie ma takiej selekcji przy doborze prezenterów.

Podzielę się teraz z Wami moimi subiektywnymi odczuciami. Otóż ze względu na swój wiek, w 70% nie znałam osób, o których pisze autorka, co znacznie utrudniało mi odbiór książki. Bohaterki wyróżnione na okładce znałam i pamiętałam z dzieciństwa (szczególnie ich barwy głosu), jedynie Bożeną Walter w tym gronie byłam zdziwiona (kojarzyłam ją do tej pory wyłącznie z pewną fundacją związaną z komercyjną stacją telewizyjną, a okazało się, że to ona wymyśliła program „5. 10. 15.”). Na niekorzyść książki działa też zdecydowanie zbyt mała liczba fotografii z tamtych lat, przydałoby się ich więcej… „Prezenterki” są według mnie przesiąknięte goryczą (szczególnie w wywiadach).  Spikerki, o których mowa, rzeczywiście dziwnie zostały potraktowane na koniec swojej pracy w tej instytucji, jednak czy powinny aż tak bardzo zaznaczać to w tych rozmowach z autorką książki? Czy nie ważniejsze jest to, co budowały przez tyle lat? W/w panie na każdym kroku powtarzają, że dzisiejsza telewizja to już nie to samo, co kiedyś…

Lekturę „Prezenterek” należy sobie dawkować, czytać po kilkadziesiąt stron dziennie, inaczej grozi Wam, drodzy czytelnicy, przymusowa drzemka. Książka ciekawa, godna polecenia szczególnie miłośnikom PRL-u, ale… bez przytupu :P
Ocena: 4/6

środa, 17 kwietnia 2013

Stephen King, Rose Madder



Główna bohaterka, Rosie Daniels pewnego dnia podejmuje najtrudniejszą decyzję swojego życia – postanawia odejść od męża, który ją maltretuje. Postanawia zacząć nowe życie pod przybranym nazwiskiem. Ucieka do innego miasta, jak najdalej od swojego domu. Po co te wszystkie starania? Ano dlatego, że jej mąż jest… policjantem, całkiem niezłym w „tropieniu” uciekinierów. Kobieta dostaje ciekawą pracę, powoli nawiązuje nowe znajomości. Pewnego dnia, w sklepie ze starociami nabywa dziwny obraz, zatytułowany „Rose Madder”. I zaczynają dziać się ciekawe rzeczy…

Przez cały czas czytania książki byłam nieźle wkurzona na męża bohaterki. Do tego stopnia, że miałam ochotę coś mu zrobić. Mój mężulek często powtarza, że skoro książka wzbudza we mnie takie emocje, to znaczy, że jest dobra. Nie zawsze się z tym zgadzam, ale prawdą jest, że King dokonał głębokiej analizy ludzkich zachowań i perfekcyjnie przelał ją na papier. Norman jest policjantem (to już wiemy), ale jest też psychopatą (czego dowiadujemy się w toku czytania), bezlitośnie gnębiącym psychicznie i fizycznie swoją żonę. Rosie trwała w tym toksycznym małżeństwie przekonana, że tak po prostu musi być. Jednak pewnego dnia kropla krwi na pościeli przelała przysłowiową „czarę goryczy”.

Kobieta ucieka przed mężem, marząc o lepszej (chciałoby się rzec – normalnej) przyszłości. Wątek psychologiczny bardzo mnie wciągnął i byłabym skłonna przychylniej patrzeć na książkę, ale wątek fantastyczny („przechodzenie” na drugą stronę obrazu, by uciec przez Normanem itp.) w ogóle nie przypadł mi do gustu. Czytałam mnóstwo pozytywnych komentarzy na temat „Rose Madder” i niestety nie podzielam entuzjazmu innych czytelników. Nie przekonał mnie tym razem King i tyle. Świat abstrakcyjny? Nie, dziękuję, nie tym razem. Jako powieść obyczajowa  w wątkiem przemocy w rodzinie – jak najbardziej „na plus”, tym bardziej, że książka niesie nadzieję. Suma summarum, odczucia mam mieszane…

Ps. Przepraszam za chaotyczny styl, ale chciałam jak najszybciej wyrzucić z siebie tę krótką refleksję.

poniedziałek, 15 kwietnia 2013

Saga Małgorzaty Gutowskiej-Adamczyk, Cukiernia pod Amorem



W małym miasteczku Gutowo, niedaleko Płocka archeolodzy dokonują interesującego odkrycia. Wzbudza ono ciekawość córki właściciela cukierni „Pod Amorem”, Igi. Dziewczyna zaczyna odkrywać rodzinne tajemnice…

Pani Małgorzata Gutowska-Adamczyk stworzyła piękną, pełną ciepła sagę rodzinną: historię wielu pokoleń kobiet i mężczyzn na tle dziewiętnastowiecznej historii Polski oraz współczesnej prowincji. Powieść pisana jest w dwóch perspektywach czasowych: w roku 1995 oraz sto lat wcześniej. Początkowo powodowało to moją frustrację, gdyż nie mogłam się połapać, kto jest kim. Na szczęście z pomocą przyszła sama autorka, zamieszczając na końcu każdego tomu drzewa genealogiczne rodzin bohaterów. Bohaterką współczesnej historii jest Iga, która zachwycona odkryciem naukowców (szczątki kobiety z pierścieniem na dłoni w korytarzach pod rynkiem miasteczka), postanawia nieco zgłębić temat i dowiedzieć się, jaka legenda związana jest z tym sygnetem i kim jest odnaleziona kobieta-mumia. Pozostała część sagi to rozmaite, różnorodne historie związane z ludźmi pochodzącymi z tamtych stron (łączą ich również więzy rodzinne). Doprawdy było ich tak wielu, że nie sposób ich tu opisać. Jeżeli ktoś lubi sagi rodzinne, to jak najbardziej polecam wszystkie trzy tomy: „Cukiernia pod Amorem. Zajezierscy”, „Cukiernia pod Amorem. Cieślakowie” oraz „Cukiernia pod Amorem. Hryciowie”.

Ogromny plus należy się autorce za wspaniałe odtworzenie realiów epoki. Egzystencja w XIX wieku została tak malowniczo i szczegółowo opisana, że czułam się, jakbym przeniosła się w czasie. Barwna historia, którą prezentuje nam pani Gutowska-Adamczyk, porusza serca, bo opisuje miłość i nienawiść, rozmaite wzloty i upadki, szczęścia i nieszczęścia spadające na poszczególne rodziny.

I na koniec cytat godny uwagi:
Swojego szczęścia nie możesz uzależniać od innych ani tym bardziej od losu, musisz je budować sama. Powinnaś być silna, bo tylko tacy ludzie bywają szczęśliwi, a tę moc czerpie się z własnego wnętrza, z pokus, którym uda ci się oprzeć, z odnoszonych codziennie małych zwycięstw nad własnymi słabościami, z plonu, jaki przyniesie twoja praca.


niedziela, 14 kwietnia 2013

Szymon Hołownia, Last minute. 24 h chrześcijaństwa na świecie


Pan Szymon, podobnie jak Martyna Wojciechowska spakował się i postanowił dotrzeć do najdalszych zakątków świata. Nie zrobił tego w celu turytycznym, ale religijnym. Po to, aby pokazać, jak wygląda chrześcijaństwo na świecie; by sprawdzić, czy jest to religia "na wymarciu" czy jednak ma się całkiem dobrze.

"Last minute" to zbiór reportaży, felietonów dotyczących spotkań z ludźmi wierzącymi. Hołownia spotyka misjonarzy, którzy wychodzą do ludu, aby mówić o Bogu. Najbardziej ze wszystkich ujęła mnie historia dwóch kobiet mieszkających gdzieś w głębokiej dżungli, poświęcające się po to, by tubylcy mieli Biblię w swoim języku.

Co ważne, książka trafiła w mój czuły punkt w specyficzny sposób. Jakby nie było żyjemy w katolickim kraju, w którym, jeśli powiesz, że wierzysz w Boga, to wielu zacznie wytykać Cię palcami, wyzywać od moherów czy dewotów. Takie myślenie nas ogranicza. Dzięki tej książce zrozumiałam, że wierzyć (żyć z Bogiem) można na różne sposoby, w różnych okolicznościach (przyrody i nie tylko:P), a nie tylko w kościele na klęczniku. Za to, panie Szymonie, chapeau bas!

Książka wzbogacona została wieloma osobistymi fotografiami autora, co dla mnie (jego umiarkowanej fanki:P) było nie lada gratką. "Last minute" odbiega od poprzednich publikacji Hołowni. Miałam wrażenie, że jest bardziej "poważna", ale prawdą jest przecież, że tu bohaterami są żywi ludzie (niektórzy za swoją wiarę w Boga mogą stracić życie); we wcześniejszych książkach bohaterowie zostawali na kartach, nie ożywali. Takie są moje chaotyczne odczucia w tym momencie. 

Mary Roach, Sztywniak. Osobliwe życie nieboszczyków


Często zastanawiamy się nad tym, co dzieje się z ludźmi po śmierci. Jak zachowują się ich ciała; kiedy ustają ostatnie funkcje życiowe... Ta książka w interesujący, ale zarazem zabawny sposób przekazuje nam tę wiedzę. Mary Roach nie przekracza granicy dobrego smaku nawet wtedy, gdy opisuje szczegółowo do czego zwłoki ludzkie (i nie tylko ludzkie) bywają wykorzystywane. Wszelkie dziedziny nauki, w których zwłoki "pracują", starają się zebrać wiedzę po to, by ułatwić nam życie. Autorka odwiedziła mnóstwo miejsc, obok których najczęściej przechodzimy w pośpiechu lub do których w ogóle nie mamy dostępu (a niejednokrotnie nie wiemy o ich istnieniu!). Dotarła do rozmaitych kostnic, zakładów pogrzebowych. Wizytowała również laboratoria, w których zwłoki ... dzieli się na mniejsze fragmenty. Wszystko po to, by nam - żyjącym żyło się lepiej (przepraszam za tautologizm). Będąc zwłokami możemy czas spędzać na zajęciach z anatomii (wtedy raczej nie występujemy w jednym kawałku) lub testować wytrzymałość w wypadkach samochodowych.

Dzięki autorce możemy przyjrzeć się, jak pracują lekarze - chirurdzy plastyczni albo poznać krok po kroku proces balsamowania ludzkiego ciała (zawsze myślałam, że ta czynność przypomina smarowanie balsamem ludzkiego - żywego, zaznaczam - ciała). Mary Roach w nowatorski sposób porusza temat do tej pory rzadko podejmowany. Odpowiada na wszelkie pytania, które mogą się Wam, drodzy czytelnicy, nasunąć w kwestii ludzkich zwłok. Dodaje do tego szczyptę humoru i mamy naprawdę genialną książkę. Na każdym kroku autorka zaznacza, że wszelkie eksperymenty mają na celu ratowanie ludzi, tym bardziej tym "ciałom" należy się szacunek. 

"Zwłoki to nasi superbohaterowie: niestraszny im ogień, potrafią znieść upadki z wysokich budynków i czołowe zderzenia ze ścianą. Można do nich strzelać, przejechać im po nogach motorówką - to ich nie rusza. (...) To jak mieć na usługach Supermana - byłoby strasznym marnotrawstwem rezygnować z jego potencjału i nie wykorzystywać go do rozwoju ludzkości."

Czas zastanowić się, czy nie warto byłoby przydać się komuś po śmierci...

poniedziałek, 8 kwietnia 2013

Emil Zola, Wszystko dla pań


Klasyka górą!

Do tej pory miałam okazję przeczytać tylko "Germinal" Zoli. Działo się to podczas studiów i... niejako pod przymusem. Wyznaczyłam sobie jednak cel, aby w powodzi książek nowych i w miarę nowych, sięgać również po klasykę. "Wszystko dla pań" było strzałem w dziesiątkę. Dawniej długie opisy mnie nużyły - teraz delektowałam się nimi i pobudzałam śpiącą wyobraźnię. Dziś chyba już nikt nie pisze tak, jak Zola. Trochę szkoda...

Rzecz traktuje o mężczyźnie prowadzącym sklep. Sklep ogromny, który spokojnie można by nazwać magazynem albo domem towarowym. Podczas lektury miałam niebudzące wątpliwości skojarzenia z obecnymi galeriami handlowymi. Oktaw Mouret to facet z krwi i kości, młody przedsiębiorca, który w rozwijającym się Paryżu końca XIX wieku rozbudowuje swój sklep wielobranżowy. Do tej pory paryżanki musiały odwiedzać wiele sklepów: w jednym kupowały rękawiczki, w drugim kapelusze, a jeszcze w innym płaszcze czy materiały na suknie. Dzięki bogatej wyobraźni Moureta i jego niepohamowanej chęci rozwoju mogły te zakupy robić w jednym miejscu - w domu towarowym "Wszystko dla pań". Oktaw jest mężczyzną, który swoją potęgę buduje na słabościach kobiet (głównie na słabości do zakupów). Traktuje kobiety instrumentalnie - mają dostarczać zmysłom rozkoszy i przynosić magazynowi zyski.

Bohaterką powieści jest również Denise Baudu - młoda dziewczyna, mająca pod opieką swoich dwóch młodszych braci. Po śmierci rodziców, chcąc chłopcom zapewnić lepszą przyszłość, wyrusza do Paryża. Losy ty dwojga splatają się, gdy Denise dostaje pracę ekspedientki w magazynie "Wszystko dla pań".

Emil Zola w genialny sposób ukazuje narodziny handlu takiego, jakim znamy go dzisiaj. Pokazuje Paryż w czasie przemian: subiektów i ekspedientki pracujące po trzynaście godzin dziennie, ich nędzne warunki żywieniowe i mieszkaniowe. Poznajemy miasto, w którym starzy sklepikarze odchodzą do lamusa po to, by mogło nadejść nowe. Drobni sprzedawcy poddają się, uginają pod naporem ogromnych galerii. Nie mają szans przy rozrastającym się pod ich oknami kolosie. Kolosie, który kusi pięknie udekorowanymi witrynami i szerokim asortymentem.

Klientki zachwycone sklepem kupują bez opamiętania. Mouret zaczynał dopiero wprowadzać techniki sprzedaży nam znane od lat: najbardziej rozchwytywane towary ustawiał w najdalszych zakątkach sklepu, tak aby kobiety "przy okazji" nakupowały mnóstwo innych fatałaszków. Skąd my to znamy...?;-) Zola chyba przewidział zmorę naszych czasów: żarłoczny konsumpcjonizm i pogoń za pieniądzem.

Powieść czytałam z rozkoszą i pewnie za kilka lat chętnie do niej powrócę. Gorąco polecam!

Dla ciekawych:
Powieść "Wszystko dla pań" jest 11. tomem cyklu "Rougon-Macquartowie" (znajdziemy tam panoramę francuskiego społeczeństwa).


Ocena: 5,5/6

poniedziałek, 1 kwietnia 2013

Richard Paul Evans, Doskonały dzień


Święta, święta i po świętach. A relaksacyjnie - doskonały dzień - zarówno w rzeczywistości, jak i w postaci książki o takim tytule w mych dłoniach. Zanim zabrałam się za nią, minęło trochę czasu... ale za to jak już zaczęłam, to nie potrafiłam się oderwać.

O czym jest ta powieść? Gdyby ją opisać w skrócie, to sprawa wygląda tak: główny bohater, Robert ma naprawdę dobre, fajne życie. Jest mężem wspaniałej kobiety - Allyson i ojcem dziewczynki o imieniu Carson. Pracuje jako przedstawiciel handlowy pewnej stacji radiowej. I choć praca nie daje mu całkowitej satysfakcji, po cichu liczy, że otrzyma awans. Jednak zamiast awansu otrzymuje... wypowiedzenie. Dzięki wsparciu żony nie poddaje się całkowicie, bo w swoim życiu ma jeszcze jedną miłość: pisarstwo. Razem z żoną przeorganizują swoją egzystencję w taki sposób, aby ułatwić mu pisanie. Mijają trzy miesiące i książka, której dotychczas miał tylko połowę (tj.do czasu zwolnienia), jest na ukończeniu. Allyson jest powieścią zachwycona. Wierzy w sukces męża, więc Rob zaczyna kserokopie rozsyłać do wydawnictw. Niestety najczęściej spotyka się z odmową. Życie toczy się dalej, ale bohaterowie muszą z czegoś żyć, więc mężczyzna zatrudnia się u brata, w firmie montującej zraszacze. I nagle, za sprawą jednego telefonu, życie Roba i jego rodziny zaczyna się diametralnie zmieniać. Rob wydaje książkę, która w krótkim czasie wspina się po listach bestsellerów. On staje się sławnym pisarzem, który ciągle jest "w trasie" - rozdaje autografy i podpisuje książki, a rodzina schodzi na dalszy plan. Więcej szczegółów fabuły zdradzać nie będę:)

"Doskonały dzień" to powieść o znaczeniu miłości, o roli rodziny w życiu każdego z nas. O tym, czym jest prawdziwa przyjaźń - taka, która (jeśli trzeba) potrafi dać solidnego kopniaka w... cztery litery. Ta książka pokazuje, jak łasi bywamy na łakocie tego świata, jak szybko potrafimy zachłysnąć się lepszym życiem. Skłania do refleksji nad własną egzystencją.

Na koniec cytat: "..bo w życiu chodzi o to, by nauczyć się kochać..."

ps. Trochę nie trafiłam z czasem czytania tej powieści - warto ją czytać przed świetami Bożego Narodzenia, a nie Wielkiej Nocy... Chociaż w sumie, jak się zastanowić --> ten śnieg za oknem hihi ;)