Pan Szymon, podobnie jak Martyna Wojciechowska spakował się i postanowił dotrzeć do najdalszych zakątków świata. Nie zrobił tego w celu turytycznym, ale religijnym. Po to, aby pokazać, jak wygląda chrześcijaństwo na świecie; by sprawdzić, czy jest to religia "na wymarciu" czy jednak ma się całkiem dobrze.
"Last minute" to zbiór reportaży, felietonów dotyczących spotkań z ludźmi wierzącymi. Hołownia spotyka misjonarzy, którzy wychodzą do ludu, aby mówić o Bogu. Najbardziej ze wszystkich ujęła mnie historia dwóch kobiet mieszkających gdzieś w głębokiej dżungli, poświęcające się po to, by tubylcy mieli Biblię w swoim języku.
Co ważne, książka trafiła w mój czuły punkt w specyficzny sposób. Jakby nie było żyjemy w katolickim kraju, w którym, jeśli powiesz, że wierzysz w Boga, to wielu zacznie wytykać Cię palcami, wyzywać od moherów czy dewotów. Takie myślenie nas ogranicza. Dzięki tej książce zrozumiałam, że wierzyć (żyć z Bogiem) można na różne sposoby, w różnych okolicznościach (przyrody i nie tylko:P), a nie tylko w kościele na klęczniku. Za to, panie Szymonie, chapeau bas!
Książka wzbogacona została wieloma osobistymi fotografiami autora, co dla mnie (jego umiarkowanej fanki:P) było nie lada gratką. "Last minute" odbiega od poprzednich publikacji Hołowni. Miałam wrażenie, że jest bardziej "poważna", ale prawdą jest przecież, że tu bohaterami są żywi ludzie (niektórzy za swoją wiarę w Boga mogą stracić życie); we wcześniejszych książkach bohaterowie zostawali na kartach, nie ożywali. Takie są moje chaotyczne odczucia w tym momencie.
Mnie ta książka bardzo zawiodła, bardzo na nią czekałam, a się bardzo zawiodłam i znudziłam.
OdpowiedzUsuńMam nadzieję, że nowa książka Hołowni, która na początku maja wyjdzie będzie lepsza.