Drugi tom sagi za mną. Odnoszę wrażenie, że jest nieco słabszy od poprzedniego (moja opinia TU).
Tym razem uwaga autorki skupiona została na dwóch postaciach kobiecych: Matariki oraz Violet. Dzieje Matariki momentami były dla mnie dosyć nużące, natomiast historia Violet porwała mnie bez reszty. Dlatego też ze smutkiem muszę przyznać, że powieść nie jest równa (szczególnie fragmenty o zwyczajach Maorysów były męczące, przynajmniej w moim odczuciu). Wracając do postaci Violet - dziewczyna nie miała lekkiego życia. Można wręcz odnieść wrażenie, że nieszczęściami, które na nią spadały, można by "obdarować" kilka osób: notoryczna bieda, tragiczna śmierć matki, niezdiagnozowana choroba młodszej siostry, gwałt czy nieszczęśliwe małżeństwo - a to i tak nie wszystkie z nich. Na szczęście po burzy zawsze wychodzi słońce i w końcu zaświeciło ono także dla Violet, stawiając na jej drodze dobrego mężczyznę. Jej smutne dzieje doskonale tłumaczą tak zaciekłą walkę o prawa kobiet...
Autorka postanowiła po raz kolejny wykorzystać pewne "bezpieczne" schematy. Niektóre z nich dotyczą konstrukcji psychologicznej postaci, inne pewnych rodzinnych wątków - wiadomo, historia kołem się toczy, ale po Sarah Lark spodziewałam się nieco większych fajerwerków.
Nie można jednak zaprzeczyć - książka ma sporo zalet: mnóstwo interesujących wątków, intrygujący (przynajmniej niektórzy!) bohaterowie oraz wspaniała Nowa Zelandia, w której nadal jestem zakochana. Z takiej książkowej "podróży" aż nie chce się wracać...
Teraz już tylko pozostało mi zmierzyć się z ostatnim tomem sagi pt. "Bogowie Maorysów". Może zdążę przed rozwiązaniem... ;-)
A ja jeszcze nie przeczytałam pierwszego tomu....
OdpowiedzUsuńNaprawdę warto, jeśli lubisz sagi rodzinne :)
OdpowiedzUsuń