Charleston - miasto, które urzeka swoją urodą. To tu dorastają bohaterowie powieści Pata Conroy'a pt. "Na południe od Broad". Każdy z bohaterów intryguje swoją odmiennością. Chad należy do charlestońskiej elity, pochodzi z zamożnej rodziny, ma siostrę Molly; Trevor i Sheba - bliźnięta - stoją po drugiej stronie osi; ojca nie chcą pamiętać (tak wiele krzywd wyrządził), a matkę mają - oględnie mówiąc - specyficzną. Starla i Niles również nie należą do elity, to sieroty, które w głębi duszy zawsze wierzyły, że w końcu rodzona matka ich odnajdzie. Ike i Betty to jedyni czarnoskórzy w tym gronie. Gronie, które - zdawałoby się - nie ma szans na wspólne zacieśnienie więzi. Jest też Leo, przez wyżej wymienioną bandę nazywany Ropuchem. Leo też nie pochodzi ze zwyczajnej rodziny - jego mama to była... zakonnica. Ropuch to wrażliwy chłopak, który załamał się po samobójczej śmierci brata i wpadł przez to w kłopoty. I to on właśnie opisuje nam magiczny świat Charlestonu.
Jak przekonujemy się, przewracając każdą kolejną stronę powieści - dorastanie w tym mieście nie należy do najłatwiejszych zadań. Zresztą wiele zależy od tego, do której grupy społecznej się należy. Biała elita nie znosi towarzystwa czarnych mieszkańców miasta, a wybitnie urodzeni mają nie po drodze z wyrzutkami społeczeństwa, sierotami czy ludźmi o odmiennej orientacji seksualnej. A mimo to młodzi ludzie pochodzący z tak odmiennych warstw społecznych zaprzyjaźniają się, tworząc ekipę zgranych przyjaciół na długie lata.
Język bohatera jest tak samo specyficzny jak on sam. Myślę, że tłumacz spróbował sobie z tym poradzić po swojemu - używając pewnych określeń, wyrażeń, tak by w miarę dokładnie oddać charakter i klimat Południa (które wszak nie lubiło się z Północą i wzajemnie).
To typ prozy, po którą lubię sięgać od czasu do czasu - przypomina mi lata, kiedy chodziłam do miejskiej biblioteki i szukałam książek "na oślep". Jakoś trzeba było sobie radzić, skoro nie istniały jeszcze takie portale, jak moje ukochane Lubimy Czytać. Buszowałam więc pomiędzy regałami, wdychając kurz, który wzbudzałam otwierając i zamykając co starsze księgi. Czytywałam fragmenty z początku czy środka książek, by subiektywnie ocenić, czy dana pozycja wpisuje się w mój czytelniczy gust czy też nie. I wówczas trafiałam na powieści podobne do "Na południe od Broad". Podobne nie w treści czy fabule, lecz stylu i klimacie, który z nich wyziera.
Urokliwa okładka wiernie oddaje to, jak wygląda Charleston - miasto, w którym rozgrywa się większość fabuły. I tak, jak swego czasu pewna autorka zauroczyła mnie Nową Zelandią (saga nowozelandzka: TU, TU i TU), tak teraz Pat Conroy rozkochał mnie w Charlestonie. Do tego stopnia, że przepadłam na długie godziny szukając w internecie zdjęć i filmików pokazujących to miasto. Jeśli macie chwilę, zajrzyjcie na TĘ stronę - w prawym dolnym rogu jest film, który spowodował, że mam marzenie: jeśli kiedyś uda mi się wygrać wycieczkę do USA, to Charleston będzie jednym z miast, które chcę obejrzeć. I nawet NY może się przy nim schować... Wiem, jestem beznadziejną marzycielką, ale cóż mogę poradzić.
Ktoś może zarzucić autorowi, że w jednej książce skumulował wszystkie nieszczęścia świata. Może i tak, ale miał w tym swój cel. "Na południe od Broad" to powieść o sile przyjaźni. Przyjaźni, która ma swoje przypływy i odpływy, jednak mimo przeciwności losu trwa.
Mądra książka, pokazująca, co w życiu jest naprawdę ważne. Nie jest jednak moralizatorska. I za to ją sobie cenię. Myślę, że bohaterów tej powieści zapamiętam na długie lata. Wiele mnie nauczyli.
Jedna z moich najbardziej ukochanych książek, takich, do których wraca się kilkakrotnie. Mądra, świetnie napisana.
OdpowiedzUsuńNie znam, zatem muszę to koniecznie zmienić!
OdpowiedzUsuńCzytałam w zeszłym roku. Bardzo lubię Conroya.
OdpowiedzUsuńLubię takie mądre książki, więc jeśli będę miała okazję to na pewno przeczytam.
OdpowiedzUsuńJa też jestem zakochana w sadze nowozelandzkiej, więc myślę, że teraz też mi się spodoba. Poszukam tej książki :)
OdpowiedzUsuńMoje-ukochane-czytadelka