Oto w końcu dotarłam do mety. Nie
było aż tak prosto, gdyż każda z trzech powieści Anny Ficner-Ogonowskiej
liczyła sobie wiele stron. I właśnie na mecie uroniłam łzę. Tak, doprawdy, nie
kłamię. Może ktoś powie, że jestem nadto sentymentalna…
W końcu Mikołaj pokazuje, że ma
jaja (przepraszam za dosadny język, ale tak długo medytowałam nad tym, jak to
inaczej – „metaforycznie” – nazwać, że w końcu się poddałam). Nie jest już
takim mężczyzną, jakiego poznaliśmy w pierwszej części trylogii, czyli w „Alibi
na szczęście”. Nie pozwala się odtrącać, zawzięcie walczy o kobietę, którą
kocha. A do Hanki dociera wreszcie, że to jest facet, z którym chciałaby
spędzić resztę życia.
Jako, że główna bohaterka i jej
partner już, już się witają z happy endem, autorka musiała nieźle namieszać w
dziejach pozostałych postaci. I tak na scenę wkracza pani Florencka, będąca
najbliższą ciocią Dominiki (a siostrą jej nieżyjącej mamy), wraz z Tomkiem.
Ciekawi jesteście, jak zareaguje Dominika na dotychczas jej nieznane fakty z życia
swojego i swojej rodzonej matki? Albo jak ułożą się relacje Hanki z
przybranym bratem? Jeżeli tak, to musicie przeczytać „Zgodę na szczęście”.
Również los Aldonki ulegnie zmianie, ugnie się pod niepomyślnymi wiatrami. Najbardziej
(oprócz Aldonki) było mi żal Przemka, który jako świeżo upieczony mąż i ojciec został odstawiony
na boczny tor. Na szczęście miał obok siebie przyjaciół, którzy w
odpowiedniej chwili dostrzegli to i zareagowali. W Dominice dokonała się
przemiana. Z wrzeszczącej kobiety stała się przykładną matką. Czasem trochę
przesadzała z matkowaniem, ale – jak się okazało – miało to swoje podłoże w jej
własnym dzieciństwie. Bała się zostawić synka pod opieką bliskich osób,
przekonana, że może sama zachowa się tak, jak niegdyś jej własna matka.
Nie mogę nie wspomnieć o kochanej
pani Irence, która jest dla mnie wspaniałym połączeniem mam, cioć i babć,
emanującej ciepłem i miłością (rządzącej w kuchni niczym moja mama lub babcia :-) ). Hania również (jak
wskazuje tytuł powieści) „godzi się” na szczęście, które czatuje już na progu
jej życia. Przede wszystkim przestała być wiotką mimozą, za jaką ją uważałam
(szczególnie w pierwszej części trylogii).
Trzeba przyznać, że Anna
Ficner-Ogonowska stworzyła postaci z krwi i kości. Skrupulatnie, ale z
wdziękiem opisuje stany emocjonalne każdego bohatera, co nadaje powieści realne
rysy. Jedynie takiego Mikołaja w rzeczywistości ze świecą szukać…
Na pogodę i niepogodę polecam:) Babkom przede wszystkim:)
Ocena: 5/6
Nieprawda! Mam takiego Mikołaja u swojego boku i myślę, że tak już zostanie :)
OdpowiedzUsuńHehe, to gratuluję:) ja też mam u boku podobnego, tylko mój... ma nieco mniej cierpliwości:P
UsuńKolejna recenzja, która zachęca mnie do wzięcia tej książki w rękę i przeczytanie.
OdpowiedzUsuńBabkom? Czyli mnie :D
Chętnie przeczytam, ale jak już się uporam z wszystkimi książkami na półce ;)
OdpowiedzUsuńDla relaksu czemu nie :)
OdpowiedzUsuńJestem babką i chce przeczytać tę serię!
OdpowiedzUsuńMuszę zabrać się za tą autorkę, ale kolejki w bibliotece :)
OdpowiedzUsuń